23 sierpnia 2013

Rozdział 3

Karoca zajechała pod jasno oświetloną posiadłość, ogłaszając swe przybycie strzelającym na wszystkie strony żwirem. Woźnica zatrzymał się przed wejściem, a służący natychmiast podbiegł do drzwiczek pojazdu i otworzył je. Z karocy wysiadł wysoki, siwiejący mężczyzna o wydatnym nosie, trzymający w ręce cienką laskę. Wyciągnął dłoń w białej rękawiczce, by pomóc wysiąść swej pulchnej żonie, odzianej w popularną w tym sezonie turkusową suknię z turniurą. Gdy stanęła pewnie na ziemi, z karocy wyłoniły się kolejne trzy postaci: przeciętnej postury chłopak, wyglądający na jakieś siedemnaście, może osiemnaście lat, dziewczyna, która nie mogła być od niego wiele młodsza, oraz mężczyzna, liczący sobie z pewnością więcej niż dwadzieścia wiosen. Mimo iż związał jasnobrązowe włosy wstążką, niesforne kosmyki i tak opadały na gładko ogoloną twarz o ostrych rysach. Uwagę, poza liczącym ponad sześć stóp wzrostem, najbardziej przykuwały niespotykane, dwukolorowe oczy. Wyglądał na ewidentnie niezadowolonego ze swojej obecności w tym miejscu.
Gdy cała piątka wchodziła po schodach, woźnica ruszył, zostawiając miejsce dla kolejnych karoc. Szli dystyngowanym krokiem, w ogólnie przyjętej kolejności: na początku głowa rodziny wraz z małżonką, za nimi najstarszy syn z siostrą, na końcu zaś młodszy z braci. Z holu, w którym rozmawiało już wielu ludzi ubranych w modne, drogie stroje, weszli od razu do olbrzymiej sali balowej. Klasycystyczne wnętrze było pięknie udekorowane czerwonymi aksamitami, marmurowymi rzeźbami oraz, pozostałymi jeszcze z okresu rokoko, płaskorzeźbami w kształcie muszli. Tego dnia na terenie posiadłości znajdowała się cała londyńska śmietanka.
Ojciec zwrócił się do swego najstarszego syna.
— Williamie, żywię nadzieję, iż zastosujesz się do tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Pamiętaj, że...
— Lordzie Thynne! — przerwał mu niski jegomość, hrabia Berkeley. Był to starszy mężczyzna, liczący sobie już sześćdziesiąt jeden lat, nierozstający się ze swymi binoklami.
— Ojcze, zostawimy was samych — powiedział szybko młodszy syn, Ulric. Skłonił głowę. — Hrabio Berkeley.
Jego siostra, Helen, dygnęła uprzejmie, Will natomiast odwrócił się na pięcie i skierował ku drzwiom wychodzącym na taras. Do jego uszu dobiegł jeszcze oschły komentarz rozmówcy ojca: "Doprawdy, kompletny brak poszanowania dla starszych."
Po drodze wziął od jakiegoś służącego kieliszek czerwonego wina i, nim przeszedł przez otwarte drzwi, całkowicie go opróżnił. Stanął przy marmurowej balustradzie, tyłem do sali. Lekko drżącymi dłońmi poprawił frak, po czym wyciągnął z wewnętrznej kieszonki marynarki chustkę i otarł czoło. Głęboko odetchnął, mając nadzieję, iż bóle głowy zaraz miną. Migreny nawiedzały go od dłuższego czasu, ale zazwyczaj trwały najwyżej dwie, trzy godziny. Tym razem jednak cierpiał od rana, przez jedną właśnie obudził się wcześniej, niż zamierzał. Nie dość więc, iż czuł się dość kiepsko, to jeszcze był zmęczony.
— Willy... — usłyszał cichy, nieśmiały głosik zza pleców. Przywołał na twarz obojętny wyraz, nie chcąc ukazywać słabości, po czym odwrócił się w stronę Helen. W jej piwnych oczach dostrzegł zmartwienie. — Źle się czujesz?
Uśmiechnął się, starając się jej tym pokazać, że wszystko w porządku.
— Oczywiście, że nie. Sama po prostu wiesz, jak nie znoszę tej bufonady. Gdzie jest Ulric?
Helen spuściła wzrok. Nigdy nie potrafiła patrzeć innym prosto w oczy, co Will przypisywał jej wychowaniu: w przyszłości miała być dobrą żoną, posłuszną mężowi i nic poza tym. Poniekąd żałował, iż w całej rodzinie nie ma nikogo, z kim mógłby otwarcie porozmawiać. Wszyscy byli raczej spokojni, dobrze wychowani, posłuszni ojcu. Nawet jego młodszy brat, pomimo całej swej lekkomyślnej, nieco zbyt ekstrawertycznej natury, nigdy nie ważyłby się mu sprzeciwić. To chyba coś w genach, co najwyraźniej pominęło Willa.
— Ulric szedł za nami, lecz zauważył Anne Cavendish i jej przyjaciółki.
— Cóż za zaskoczenie... Ze mną wszystko w najlepszym porządku, jeśli więc chcesz, idź porozmawiaj z Harriet. Nie widziałyście się od dłuższego czasu, jestem pewien, iż macie wiele świeżych plotek do omówienia.
Posłała mu jeszcze jedno zmartwione spojrzenie, pokusa była jednak zbyt duża. Uśmiechnęła się doń pokrzepiająco, po czym wróciła do środka i znikła w tłumie. Will głęboko odetchnął. Odczuwał coraz większą chęć, by zabrać jakiegoś wierzchowca i po prostu wyjść bez pożegnania. Obiecał jednak ojcu, że będzie zachowywać się jak na dżentelmena i przyszłego lorda Thynne przystało.
Nagle ból w głowie drastycznie się nasilił, sprawiając wrażenie, jakby ktoś miażdżył mężczyźnie czaszkę. Syknął cicho i potarł skronie, mając nadzieję choć trochę zmniejszyć swe cierpienie. Wtem udręka minęła, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
Jeszcze raz otarł twarz chusteczką. Oddychał głęboko, starając się jak najbardziej rozluźnić. Po krótkiej chwili czuł się już niemalże tak dobrze, jak utrzymywał przed siostrą. Zanim wrócił na salę, westchnął jeszcze ciężko, przygotowując się psychicznie na nadchodzące cierpienia, by w końcu przywdziać na twarz wystudiowany uśmiech rażący uprzejmością i taktownym znudzeniem. Gdy miał dziesięć lat, ćwiczył go za poleceniem nauczyciela przed lustrem, toteż teraz usta rozciągały mu się machinalnie.
Will był przyzwyczajony do wzbudzania zainteresowania płci przeciwnej. Był całkiem przystojny, miał intrygujące oczy, a przede wszystkim wyróżniał się wzrostem. Nie przypominał sobie sytuacji, by kiedykolwiek musiał zadzierać głowę, aby widzieć twarz rozmówcy, kilka razy zdarzyła się sytuacja, w której rozmawiał z kimś równym sobie. Nie było więc nic dziwnego w tym, że i teraz dziewczęta patrzyły na niego z błyszczącymi oczami, jak sroki na złoty pierścionek. Wcześniej, nim wyszedł na taras, pewnie było podobnie, ale nie zwracał na to uwagi.
Niemalże natychmiast zauważył swego brata rozmawiającego z kilkoma damami wyglądającymi na średnio szesnaście lat. Ulric zawsze był bardziej towarzyski, zdecydowanie lepiej dogadywał się z innymi, doskonale wiedział, jak odpowiednio zachowywać się w stosunku do różnych ludzi. Will natomiast nie posiadał daru takiej bezproblemowej adaptacji w różnych sytuacjach, wolał sytuacje dostosowywać pod siebie. A z jego tupetem wchodzącym na cienką linię z bezczelnością zazwyczaj nie miał z tym problemów.
Spokojnym krokiem podszedł do grupki.
— Moje panie, mam przyjemność przedstawić wam mego brata, Williama — powiedział Ulric. Will skłonił się uprzejmie. — Bracie, panna Elizabeth Spencer, panny Mary i Charlotte Brand, no i oczywiście panna Cavendish.
Mężczyzna czuł się niczym koń na wystawie. Dziewczęta, poza znającą go już Anne Cavendish, przyglądały mu się bardzo niedyskretnie, jakby szacując jego wartość, tym samym udowadniając, iż nigdy wcześniej nie bywały. Trochę go to peszyło, a trochę irytowało.
— Panie Thynne, czym się pan zajmuje? — spytała z uprzejmym uśmiechem Mary Brand.
— Przed kilkoma tygodniami skończyłem studia na Oxfordzie, aktualnie planuję podróż do byłych Kolonii — odparł nieco chłodnym tonem.
— Och, a cóż pan studiował? — wtrąciła się jej starsza siostra.
— Prawo, choć przez pierwsze dwa semestry uczęszczałem na wykłady z psychologii.
— Dlaczego więc zmienił pan kierunek? — zainteresowała się, najmłodsza chyba z nich wszystkich, panna Spencer.
— Cóż, uznałem, iż nie jest to mym powołaniem. Poza tym ostatnio wielu młodych ludzi zainteresowało się tym działem nauki, najpewniej wyczuwając ten przypływ pewnego rodzaju świeżości, jako możliwość wykazania się w nowej, znanej raczej niewielu osobom dziedzinie. Tak przynajmniej twierdzą dziennikarze i opinia publiczna.
— A co pan twierdzi, panie Thynne? — spytała kokieteryjnie Charlotte Brand.
Ulric dostrzegł cień rozbawienia w oczach brata w sekundę za późno.
— Osobiście uważam, iż studenci po prostu pragną szerszego zainteresowania wśród młodych, naiwnych dam, patrzących na absolwentów słynnych uniwersytetów jak na możliwe źródło prestiżu, koneksji i pieniędzy.
Ulric spojrzał na brata już nawet nie ze zdziwieniem, a zażenowaniem. Dziewczęta natomiast zarumieniły się i spuściły wzrok. Niniejszym William Thynne zraził do siebie, znowu, kolejne potencjalne kandydatki na żonę.
Scenę tę zauważył inspektor Frederick Abberline, dobry znajomy mężczyzny. Przeprosił na chwilę swą ukochaną Emmę oraz ich rozmówcę, po czym rześkim krokiem podszedł do grupki pogrążonej aktualnie w niezręcznej ciszy, by zaraz powitać uprzejmie młode damy i obu braci.
— Will, przyjacielu, mógłbyś ze mną porozmawiać na osobności, w jakimś cichym miejscu?
Thynne pokiwał potakująco głową i zwięźle pożegnał się z resztą towarzystwa. Na odchodnym usłyszał jeszcze, jak panna Cavendish pyta Ulrica o jego najaktualniejsze osiągnięcia w polo. Abberline poprowadził Willa przez wielką salę w kierunku holu, by stamtąd przejść do skromnego, niewielkiego salonu o ścianach zakrytych półkami na książki. Naprzeciw drzwi znajdowały się dwa wąskie okna, a na ścianie obok nieduży kominek. Obaj mężczyźni usiedli w twardawych fotelach, z tym że inspektor powstrzymał się od niedbałego rzucenia nóg na niski, drewniany stolik.
Will nawet nie zaszczycił przyjaciela spojrzeniem, zbyt zajęty przyglądaniem się książkom na półkach. Abberline przewrócił jedynie piwnymi oczami, a zaraz jeszcze odchrząknął, aby zwrócić na siebie uwagę młodego szlachcica.
— Nie musisz mnie niańczyć — burknął tamten jedynie. — Wystarczą mi już pogadanki ojca.
— Które i tak nie działają. Zrób sobie przysługę i po prostu posłuchaj go. Zachowaj się kilka razy przyzwoicie, bądź prawdziwie uprzejmy dla tych dziewcząt, a nawet jeżeli żadna ci nie będzie pasować na przyszłą lady Thynne, nie będzie mógł ci zarzucić, że nie próbowałeś.
Will zaśmiał się głośno, cynicznie.
— Najwyraźniej nie znasz mojego ojca. On zawsze znajdzie jakiś powód.
— Dlatego mu robisz notorycznie na złość?
— Muszę jakoś zachować formę. Poza tym moja reputacja wisi na włosku.
— Jaka reputacja? — prychnął Abberline.
Will jedynie uśmiechnął się z wyższością, tak jak Frederick nie znosił. Inspektor chciał coś jeszcze dodać, ale arystokrata szybko zmienił temat, nie mając ochoty brnąć głębiej w obecny.
— Działo się ostatnio coś ciekawego na ulicy?
Abberline doskonale wiedział, o co chodziło przyjacielowi. Sprawy większej wagi bardzo szybko wychodziły na światło dzienne i informacje o nich obiegały całą arystokrację. Póki jednak zagrożenie nie dotyczyło bezpośrednio wysoko urodzonych, nie interesowali się nim. A były wiadomości, których nie podawano do „The Times”.
Teraz jednak inspektor nie miał Willowi do przekazania niczego interesującego, wzruszył więc jedynie ramionami.
— Głównie kradzież kieszonkowa. Udajemy, że coś robimy, ale, błagam, Scotland Yard nie będzie przecież szukał każdego zgubionego wisiorka! Czasem jakieś zastraszenia, dużo bójek… Ale czego się spodziewać po podchmielonych robotnikach w pubach. Ostatnio ktoś zgłosił włamanie do zakładu fryzjerskiego. Na Whitechapel — dodał, widząc, że Will ma zamiar dopytywać. — Prowadzi go niejaki George Chapman. No i oczywiście ciągłe wybryki z opium.
Thynne uniósł brwi ze zdziwieniem.
— Po jaką cholerę ktoś chciałby włamywać się do zakładu fryzjerskiego?
— Może zabrakło mu w domu brzytew? — Abberline wzruszył ramionami.
Will pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Dzisiejszym kryminalistom kompletnie brakuje jakiejkolwiek inwencji twórczej. To smutne.
— Większość kryminalistów nie posiada wykształcenia, a to zazwyczaj skutecznie tamuje przepływ inwencji twórczej. I chwała Bogu za to! — Wyraz twarzy inspektora zaprzeczał zadowoleniu w głosie. Will roześmiał się głośno.
— Nie wmówisz mi, że nie chciałbyś, chociaż raz, móc pogłówkować nad jakąś sprawą. Sam nieraz słyszałem twe utyskiwania na prostotę tych „zagadek”.
Abberline uśmiechnął się lekko i pokiwał głową.
— Przynajmniej Emma nie narzeka.
— Właśnie, jak się czuje twoja żona?
— Dobrze, dobrze.
— Nadal nie może zajść w ciążę? — Pytanie mogło dla kogoś z zewnątrz zabrzmieć bezczelnie i złośliwie, ale tym razem przez Williama przemawiała jedynie troska o inspektora.
Frederick pokręcił głową, a w jego oczach pojawił się smutek. Zaraz jednak odchrząknął, na powrót się uśmiechnął i poprawił mankiety koszuli.
— Powinienem już do niej wrócić, obiecałem, że dam jej pierwszy taniec. Will, ty też lepiej wracaj na salę.
— Za chwilę. Jeszcze trochę porozkoszuję się spokojem, póki mogę — odparł na to arystokrata.
Abberline pokiwał ze zrozumieniem głową, po czym wyszedł z saloniku. Will natomiast rozmasował skronie, czując, jak ból powraca.
Ostatnio bóle były za każdym razem silniejsze, intensywniejsze. Widok powoli mu się zaciemniał, przed oczami zaczynały tańczyć gwiazdki. Miał wrażenie, że za chwilę po prostu pęknie mu czaszka, że oczy wyskoczą z oczodołów. W uszach dzwoniło, ciało drętwiało. Wydawało mu się, że z nosa pociekła mu krew. Zacisnął zęby resztką sił, kiedy nagle cierpienie minęło. Odetchnął głęboko, odzyskując powoli wszystkie zmysły.
— …w porządku? — Czyjś głos. Miły dla ucha, kobiecy. Spojrzał prosto w przeszywające, szare oczy, po czym kompletnie odpłynął.



Sofia obudziła się również z bólem głowy. Już dawno nie miała tak realistycznego snu. Ziewając wstała z łóżka i podeszła do kąta, w którym stały jej sztalugi. Wymieszała farby, nalała do kubka czystą wodę, wyciągnęła zza biurka duże płótno. Rozplanowała sobie punkty obrazu i zanurzyła pędzel w kremowym barwniku.



Vince siedział na krawężniku czekając, aż ciężarówki przywiozą resztę mebli i pudeł. Matce udało się jakoś zebrać pieniądze na nowy dom, ale wolała nie nadużywać i tak już skromnego budżetu na zakup nowej kanapy czy telewizora, dlatego przez ostatnie kilka dni byli zmuszeni spać na materacach rzuconych byle jak pod ścianę. Mieli naprawdę dużo roboty z ustawieniem wszystkiego, przez całe dnie rozkładali książki na półkach, wkładali naczynia kuchenne do szafek, wieszali obrazy. Nowy dom był stosunkowo mały w porównaniu do tego starego z przedmieść Birmingham. Miał tylko jedną łazienkę, dwa pokoje, niewielki salon połączony z jadalnią, kuchnię oraz garaż służący jednocześnie za pomieszczenie gospodarcze i pralnię. Znajdował się kawałek od centrum miasta, aczkolwiek jedynie pięć minut spaceru dzieliło go od stacji kolejowej, gdzie można było złapać pociąg bezpośrednio do Londynu.
Kiedy w końcu spece od przeprowadzek raczyli się pojawić, Vince pomógł im znosić wszystkie rzeczy z ciężarówki, a potem do środka. Przez kolejne kilka godzin razem z Kelly kończyli rozstawiać meble i rozpakowywać kartonowe pudła, aż wreszcie mogli poodkurzać i rzucić się zmęczeni na krzywo stojącą kanapę.
Chłopak od czasu pogrzebu, o ile nie skupiał na czymś stuprocentowej uwagi, nie był w stanie siedzieć w bezruchu. Gitara, którą wziął do ręki po rozmowie z Talbotem, zagrała kilka akordów, po czym na powrót wróciła do kąta i tylko zbierała kurz. Co jakiś czas patrzył na nią z myślą, że może warto dać jej szansę, ale zaraz odwracał wzrok i znów po prostu rozmyślał, kręcąc się po całym pokoju.
Głównym przedmiotem jego rozważań była śmierć ojca. Jakiś psycholog najpewniej powiedziałby mu, że nie powinien się zadręczać, że lepiej ruszyć dalej, nie wspominać tych złych, smutnych, dramatycznych chwil, pamiętać tylko o tych szczęśliwych. Vince jednak czuł się stopniowo lepiej, analizując te wydarzenia i myśląc o swym następnym ruchu. Wiedział na pewno, że nie pozwoli mordercy ojca chodzić po ziemi bez wyegzekwowania sprawiedliwości. Póki co jednak czuł się bezsilny, nie miał pojęcia, gdzie zacząć poszukiwania.
Spojrzał na siedzącą obok matkę. Ubrana była w jakieś stare, zniszczone ubrania, jasne włosy, które z nerwów pokryły się już siwizną, upięła niedbale, więc kilka kosmyków opadało na zamknięte, otoczone zmarszczkami oczy. Emma od dłuższego czasu zdawała się być wykończona, czemu Vince się nie dziwił. Patrząc tak na jej zaciśnięte usta i napięte mięśnie zrozumiał, że złapanie mordercy nie będzie jedynie wymierzeniem sprawiedliwości czy zemstą, ale sposobem, dzięki któremu matka da radę ruszyć dalej, pogodzić się ze stratą.
Chłopak nie był w stanie za długo usiedzieć w jednym miejscu. Rzeczywistość za bardzo go przytłaczała. Dlatego też podniósł się, na co matka zwróciła uwagę.
— Vince, co ty robisz?
— Muszę się przejść.
Emma ewidentnie biła się z myślami. Z jednej strony ciężko jej było puścić syna gdziekolwiek samego, z drugiej wiedziała, że nie może go na siłę trzymać w domu. W końcu westchnęła ciężko.
— Wróć wcześnie, dobrze?
Vince pokiwał głową i uśmiechnął się pokrzepiająco. Tym uśmiechem chciał jej przekazać, że wszystko będzie w porządku, że nie ma potrzeby się martwić. Odwzajemniła go i wtedy chłopak wyszedł z domu, założywszy uprzednio adidasy i luźną bluzę.
Zupełnie nie znał tego miasta. Przed przeprowadzką ledwo co wiedział o jego istnieniu, a po niej nawet nie zawracał sobie głowy tym, żeby czegokolwiek się o nim dowiedzieć. Teraz więc, chodząc krętymi uliczkami otoczonymi wąskimi szeregowcami, kompletnie nie mógł się odnaleźć. Wiedział, że mniej więcej na północ od jego domu znajduje się centrum miasta, ale jak tam dojść? Zauważywszy dwie kobiety z wózkami, spacerujące bez pośpiechu i śmiejące się z czegoś, podszedł do nich i zapytał grzecznie o drogę. Z miłymi uśmiechami na ustach wskazały mu kierunek i objaśniły, jak tam dojść, za co równie uprzejmie podziękował.
Kiedy po raz kolejny skręcił w lewo, stwierdził, że jednak znów się zgubił.
Ze złością kopnął jakiś kamyczek. W to jedno uderzenie włożył całą wściekłość nagromadzoną podczas ostatnich kilku tygodni. O dziwo, pomogło. Nie ulżyło kompletnie, aczkolwiek poczuł się lepiej, przepełniło go irracjonalne wręcz zadowolenie.
— Kurwa! — usłyszał nagle przepełniony bólem i złością głos. Po kilku sekundach zauważył, jak zza rogu wyjeżdża deskorolka, ale właściciela nie było nigdzie widać.
Vince podszedł do krawężnika, na którym się zatrzymała i podniósł ją. Wtedy też zauważył, że w alejce obok jakiś chłopak siedzi na środku ulicy i klnie pod nosem. Od razu skierował się w jego stronę, przyglądając mu się uważnie. Właściciel deskorolki był chudym rudzielcem o wąskiej, piegowatej twarzy, jasnobrązowych oczach i długim nosie. Ubrany był w krótkie, luźne spodenki i szeroką, zieloną koszulkę z nadrukowanym napisem: „Nieznajomi mają najlepsze cukierki”. Od upadku miał zdarte dłonie, kolana i prawą łydkę.
— Hej, wszystko w porządku?
Rudzielec spojrzał na niego jak na kompletnego kretyna.
— Ta, z pewnością tak sobie siedzę i przeklinam, bo wszystko jest w porządku.
Vince wzruszył ramionami.
— Są różni ludzie o różnych dziwactwach. To tylko zadrapania, czy coś jeszcze?
Tamten tylko prychnął.
— Gdyby to były tylko zadrapania, nie musiałbym się wydzierać na całą dzielnicę. Stłukłem sobie jeszcze kostkę.
— Jesteś pewien, że to stłuczenie?
— Na sto procent. Moja mama jest lekarzem — dodał, jakby chcąc się wytłumaczyć.
— Mam może po kogoś zadzwonić?
Rudzielec machnął ręką.
— E tam, za chwilę przestanie boleć. Co prawda na deskę za szybko nie wrócę… No, ale trudno, jakoś to będzie.
Vince nic już nie mówił, tylko po prostu podał deskorolkę właścicielowi.
— Dzięki, stary. Jestem Austin.
— Vince.



Pub Kurza Włócznia, znajdujący się w południowej Szkocji, cechował się tym, że zawsze był otwarty, alkoholu nigdy nie brakło i zapraszał do siebie najróżniejsze typy. Wieczorami często wpadał tam lokalny gang motocyklowy, którego członkowie byli wilkołakami, późnymi nocami pojawiały się od czasu do czasu wampiry, niemalże zawsze przy jakimś stoliku siedział czarownik lub czarownica, czasem pojawiał się nawet jakiś pomniejszy bożek.
W chłodną, deszczową sobotę, późnym wieczorem, na parkingu przed pubem zatrzymał się ewidentnie drogi, czarny samochód. Wzbudził zainteresowanie kilku osób palących papierosy pod niskim daszkiem. W środku zabronione było palenie czegokolwiek, gdyż od oparów dymu z najróżniejszych ziół nie dało się wytrzymać. Mężczyzna, który właśnie rzucił niedopałek na ziemię, zagwizdał z podziwem, kiedy z samochodu wysiadła młoda brunetka ubrana w ciemnoczerwoną, dopasowaną sukienkę do kolan, o okrągłym dekolcie i rękawach do łokci. Mimo nierównej nawierzchni pewnie stawiała kroki w botkach o wysokim, cienkim obcasie.
Kobieta minęła palaczy, nie zaszczycając ich żadnym spojrzeniem i weszła do pubu. Tego dnia w środku było raczej cicho i spokojnie, mimo gangu motocyklowego, którego członkowie rozmawiali ze sobą z mocnym, szkockim akcentem. Jeden z nich, masywny i potężnie umięśniony, szturchnął kumpla i wskazał na przechodzącą obok ich stolika brunetkę. Podeszła do kontuaru, a barman zaszczycił ją umiarkowanie zainteresowanym spojrzeniem. Zamówiła gin z tonikiem i, otrzymawszy swego drinka, rozejrzała się po lokalu.
Pomieszczenie było duże, mimo to ciężkie, drewniane stoły ustawione były blisko siebie, nadając mu poczucia ciasnoty. Na ścianach wisiały, oprócz obrazków i staromodnych instrumentów muzycznych, różne bronie (o tępych ostrzach, inaczej klientela już dawno zniszczyłaby budynek), w tym włócznia przypominająca bardziej duży widelec niż element uzbrojenia. Do jej drzewca przyczepione były kurze pióra. Za kontuarem stał wielki kredens, a na jego półkach znajdowały się najróżniejsze trunki. Nie tylko te tradycyjne, takie jak koniak czy whiskey, ale także — specjalnie dla wampirów i kilku innych gatunków stworzeń — kilka rodzajów krwi zwierzęcej (ludzka była niechętnie widywana w barach, przynajmniej oficjalnie) czy mocno rozcieńczony nektar. Różnorodność pojawiała się również w kuchni. Oprócz klasycznych dań, typu ryby z frytkami, można było zamówić surowe mięso, gorące kamienie oraz krwiste serca. Pub przyjmujący klientów z różnych środowisk musiał być dobrze przygotowany.
Kobieta jednak nie przyjechała z Londynu po to tylko, by spróbować wcale przeciętnego drinka.
Poza motocyklistami w lokalu nie było wielu osób. W kącie siedziała zapatrzona w siebie para wampirów, kilka stołów od nich grupka młodych dziewcząt, prawdopodobnie wróżek. Najbliżej drzwi powoli sączył szkocką szczupły mężczyzna, a pod włócznią gazetę czytał chudy, mizerny człowieczek o wąskiej, pokrytej kilkudniowym zarostem twarzy. Na pierwszy rzut oka zdawał się być nikim istotnym, dopóki nie podniósł błyszczących inteligencją oczu.
Bingo.
Kobieta dopiła drinka, po czym pewnym krokiem podeszła do stolika pod włócznią. Zanim zdążyła choćby otworzyć usta mężczyzna, nie podnosząc wzroku znad gazety, powiedział:
— Witaj, Alys. Proszę, siadaj. Pozwolisz, że sprawdzę tylko do końca nekrologi? Chcę się upewnić, że nie umarł ktoś, kogo znam — mówił z silnym, walijskim akcentem.
— Z tego, co o tobie słyszałam, zawsze wiesz, kiedy ktoś umrze — odparła z uprzejmym uśmiechem, jednocześnie śmiejąc się w duchu z politowaniem na jego tandetną sztuczkę. Nekromanci naprawdę wierzyli, że jeśli podadzą klientowi jego imię, zanim jeszcze się przedstawi, zrobią duże wrażenie. Z drugiej strony, na ludzi niewierzących w magię musiało to jakoś działać.
— Owszem, ale niektórzy z uporem maniaka fałszują własną śmierć.
Alys grzecznie czekała, aż mężczyzna odłoży gazetę, przyglądając mu się. Ubrany w staroświecką, wyblakłą koszulę niespecjalnie pasował do powszechnego wizerunku odzianego w czerń nekromanty, aczkolwiek ziemista cera i ciemne, zaczesane do tyłu włosy odbudowywały ten obraz.
Po krótkiej chwili zwinął prasówkę i wreszcie spojrzał kobiecie prosto w oczy. Jego były wodniste, przekrwione.
— W czym mogę służyć?
— Potrzebuję pomocy.
— Za odpowiednią opłatą będę ci, moja droga, bliższy niż rodzona matka — rozszerzył usta w ciepłym uśmiechu, który nie dosięgnął jego oczu. Zęby miał krzywe i pożółkłe, prawdopodobnie od palenia tytoniu.
— Szukam kogoś. Problem polega na tym, że nie wiem, czy ten ktoś jest martwy.
Nekromanta roześmiał się.
— Prosta sprawa. Potrzebuję imienia i zaraz będziemy wszystko wiedzieć. Sama informacja o życiu czy też nieżyciu delikwenta nie będzie kosztowna, ale domyślam się, że tu chodzi o coś więcej.
 Być może. — Alys uśmiechnęła się, nie odsłaniając zębów. — Wszystko zależy od odpowiedzi.
— Cena wynosi osiemdziesiąt funtów.
Kobieta bez zbędnych słów wyciągnęła z torebki odpowiednią sumę i podała ją nekromancie. Wyjęła jeszcze notatnik, napisała coś czerwonym długopisem i wyrwała kartkę, ją również wręczając swemu rozmówcy.
— Tu masz imię.
Nekromanta uśmiechnął się do niej, po czym spojrzał na czerwone literki i zbladł. Na powrót popatrzył na kobietę, która uśmiechała się z zadowoleniem.
— Poproszę teraz o moją informację.
— Wysoko mierzysz, moja droga. Za wysoko. Tej informacji nie mogę ci powierzyć.
Oddał kartkę z imieniem, na co Alys westchnęła ze znużeniem. Nie tego się spodziewał.
— Szkoda. W takim razie poproszę o zwrot pieniędzy.
Mężczyzna pokręcił głową z nieprzyjemnym uśmiechem.
— Poinformowałem cię, że tej konkretnej informacji nie dostaniesz, nie tylko ode mnie na dodatek, a to już coś. Zwrotu więc nie uskutecznię.
— Mortimer, powinieneś wiedzieć, że chciwość nie popłaca. — Przy skroni nekromanty pojawiła się zimna lufa. Właścicielem pistoletu okazał się mężczyzna, który wcześniej siedział niedaleko drzwi. Poruszał się nadzwyczaj pewnie i wcale trzeźwo jak na kogoś po kilku szklankach whiskey. — No, oddaj pani pieniądze.
Nekromanta zerknął z przestrachem na broń. O ile w przywoływaniu martwych był naprawdę dobry i niewielu czarowników mogło mu dorównać, o tyle żadnych innych asów w rękawie nie miał.
Mężczyzna uniósł brwi i uśmiechnął się drwiąco.
— No, Mort, nie mamy całego dnia — ponaglił go. Mówił z twardym, szkockim akcentem, ale na tyle wyraźnie, by dało się go zrozumieć.
Mortimer bardzo niechętnie wyciągnął z kieszeni spodni osiemdziesiąt funtów i podał je Alys. Kobieta podziękowała mu uśmiechem. Wtedy też właściciel pistoletu zwrócił się do niej.
— Teraz radzę pani wracać do domu. Za chwilę zrobi się tu nieprzyjemnie.
Nekromanta spojrzał błagalnie na motocyklistów, ale tamci nie zwracali na niego uwagi, pijąc piwo i co chwila wybuchając śmiechem. Parka wampirów również nie kwapiła się do pomocy, obserwując przedstawienie z umiarkowanym zainteresowaniem.
Alys przyjrzała się mężczyźnie. Mimo że miała na sobie wysokie szpilki, nadal musiał przewyższać ją o nieco ponad cal. Z ciemnych, krótkich włosów tworzyły już się zakola, które powiększały wąskie czoło. Twarz pokrywał dwudniowy zarost, nieco ciemniejszy w okolicach kształtnych ust, a przez znaczące ją zmarszczki zdawał się być już po trzydziestce, może nawet dochodzący do czterdziestki. Kiedy wcześniej się uśmiechał zauważyła urocze dołeczki w jego policzkach i kurze łapki wokół brązowych oczu. Był szczupły, ubrany w jasną koszulę z podwiniętymi rękawami, brunatną kamizelkę oraz proste spodnie. Alys nie mogła powiedzieć, by był klasycznie przystojny, ale łapał oko.
— A co zamierza pan z nim zrobić? — spytała, zbierając swoje rzeczy, ale wciąż siedząc na drewnianym krześle.
— To, na co sobie zasłużył. — Mimo że nekromanta nie mógł widzieć lekkiego uśmieszku na twarzy mężczyzny, mimowolnie się wzdrygnął.
— Nie, nie, nie! — rozległ się jakiś wściekły głos. Wszyscy spojrzeli w kierunku rozsierdzonego barmana, który trzymał w mocno zaciśniętej pięści kraciastą ścierkę. — Nie ma nawet mowy! Żadnych bójek w moim pubie! Chcecie się zabijać, to wynocha!
Przez chwilę zdawało się, że mężczyzna za nic nie opuści broni, ale on jedynie uśmiechnął się i wzruszył ramionami, zabezpieczając na powrót pistolet i chowając go za pasek spodni.
— Gratuluję, Mort, to twój szczęśliwy dzień. A teraz spierdalaj.
Nekromanta, nienaturalnie blady, niemalże pogubił nogi wybiegając z pubu. Nawet motocykliści patrzyli z uciechą na jego komiczną ucieczkę, ale zaraz wrócili do rozmowy. Mężczyzna zaś zwrócił się do Alys.
— Wszystko w porządku?
W odpowiedzi obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
— Tak, tak… Chociaż, muszę przyznać, nie spodziewałam się takiego rozwoju akcji.
— A czego się spodziewałaś?
— Przybędę, zapłacę, zdobędę informację? Tak, to chyba byłoby optymalne zakończenie.
Mężczyzna zaśmiał się cicho.
— Z takimi rzadko jest tak łatwo. Mogę się dosiąść?
— Możesz mi zamówić drinka — powiedziała, przekrzywiając kokieteryjnie głowę.
Po krótkiej chwili wrócił ze szkocką i ginem z tonikiem, by usiąść na miejscu, na którym wcześniej siedział nekromanta.
— Swoją drogą, jakich informacji szukałaś u Morta?
Przez chwilę nic nie mówiła, powoli popijając drinka. Wyglądała, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią.
— Straszny banał, mężczyzna — rzuciła w końcu. — Nie mogłam go znaleźć tradycyjnymi sposobami, więc zainwestowałam w te niekonwencjonalne.
— Ukochany? — spytał, sącząc szkocką.
— Kiedyś.
— Mort twierdził, że wysoko mierzyłaś. Czyżby jakiś anioł? Potężny czarnoksiężnik? A może jakiś wyższy demon?
Alys parsknęła śmiechem.
— Wygląda na to, że ktoś tutaj naczytał się za dużo romansideł.
Mężczyzna pokręcił głową szczerząc zęby.
— Zdziwiłabyś się, na jakie dziwactwa natrafiam w robocie. Tego typu romanse to codzienność.
— Serdecznie współczuję każdej dziewczynie, która zakocha się w aniołku. Ta ich bezpłciowość…
Roześmiał się, choć nie był całkowicie pewien, czy żartowała.
— Swoją drogą, co to za robota? — zapytała z zaciekawieniem.
— Jestem łowcą.
— Och. — Przez chwilę oboje milczeli, aż w końcu Alys dodała: — I co, latasz po całej Anglii, zabijając wampiry, czarownice i jednorożce?
— Jak byłem młodszy, to tak latałem. Wiesz, kiedy wszystko było czarno-białe. Ale teraz? Na pewno są tacy, którzy zasługują na śmierć, ale w większości te wszystkie wampiry i wróżki żyją pośród nas i zachowują się lepiej niż wielu ludzi.
— Dość nowatorskie podejście. Przynajmniej z tego, co wiem o łowcach.
Wzruszył ramionami i w ciszy dokończył whiskey. Alys również nic nie mówiła, czekając, aż to on się odezwie.
— Wiesz, jedno mnie zastanawia — rzucił w końcu.
Kobieta uśmiechnęła się zachęcająco.
— Jesteś z okolic Londynu, prawda? Wnioskuję po akcencie.
W odpowiedzi jedynie pokiwała głową.
— Przejechałaś wiele mil, żeby spotkać się z nekromantą, ale kiedy odmówił ci informacji, od razu odpuściłaś. Dlaczego?
— Uznajmy po prostu, że jestem tajemnicza i pełna niespodzianek — odpowiedziała natychmiast, uśmiechając się pięknie.
Odwzajemnił uśmiech, patrząc jej głęboko w oczy.
— W to nie wątpię.



Ledwo zamknęła za nimi drzwi łazienki, objął ją za kark i mocno do siebie przyciągnął, zanurzając palce w jej długich, ciemnych włosach. Całował ją namiętnie, zachłannie. Po chwili pocałunki zeszły niżej, na szyję i obojczyk. Jego zarost przyjemnie drapał jej skórę. Złapał ją silnie i podsadził na blat umywalki, aby mieć lepszy dostęp do jej piersi. Z gardła kobiety wyrwało się westchnienie. Jej dłonie błądziły po jego karku, plecach, a zaraz także po brzuchu. W końcu zabrała się za rozpinanie jego paska. Kiedy tylko spodnie mężczyzny nieco opadły, złapał ją w talii i jeszcze bardziej się zbliżył, tak, że teraz idealnie do siebie przylegali. Wrócił z pocałunkiem do jej ust, a dłońmi przesuwał po udach, ściskał pośladki, podciągał sukienkę, by mieć lepszy dostęp do bielizny.
Kiedy jednak zaczął ściągać jej koronkowe figi, przerwała pocałunek i odepchnęła go od siebie. Popatrzył na nią z konsternacją, a ona westchnęła ciężko.
— Przepraszam. Nie jestem po prostu typem dziewczyny, która pieprzy się z nieznajomymi.
— Jestem Richard — odpowiedział na to z łobuzerskim uśmiechem.
Uniosły jej się kąciki ust, ale i tak jeszcze bardziej się od niego oddaliła.
— Co nie zmienia faktu… Cholera, nie wiem nawet, dlaczego w ogóle tutaj wylądowałam…
— Chodzi o tego faceta? — zapytał, również się odsuwając.
— Tak. Nie — powiedziała po chwili zastanowienia, po czym dodała, jakby chcąc się wytłumaczyć — Tu chodzi o zasady, szacunek do siebie i inne takie.
Pokiwał jedynie głową ze zrozumieniem.
— No cóż, szkoda. Miło było cię poznać…
— Alys.
— …Alice — dokończył z uśmiechem. Poprawił koszulę i zapiął na powrót pasek. — Masz może jeszcze ochotę na jednego drinka?
Odmówiła, również się uśmiechając. Na pożegnanie łowca pocałował ją w policzek, po czym wyszedł wcale dziarskim krokiem z łazienki.
Zsunęła się z blatu, by podciągnąć bieliznę i wygładzić sukienkę. Przejrzała się jeszcze w lustrze. Włosy wystarczyło jedynie przeczesać palcami, a makijaż, poza ciemną szminką, w ogóle się nie rozmazał, więc kilkoma ruchami doprowadziła się do porządku.
Nie chciała źle wyglądać. W końcu nie skończyła jeszcze swej rozmowy z Mortimerem.



Tej nocy stara fabryka zabawek tętniła życiem. Lalki przekrzykiwały się, kłóciły, niemalże dochodziło do rękoczynów. Piłki skakały, odbijały się od ścian. Samochodziki jeździły po całym magazynie, a koniki na biegunach skrzypiały, kołysząc się w przód i w tył. Światła to gasły, to znów się zapalały. Wszystko wariowało.
Mistrz Marionetek siedział natomiast w swojej pracowni, w ciszy i skupieniu. Hałas z magazynu jakimś cudem nie przechodził przez cienkie ściany. Jedynie drewniana lalka, Bona, dotrzymywała w tej chwili towarzystwa swemu władcy. Siedziała aktualnie na starej popielniczce, przyglądając się swymi paciorkowatymi oczkami, jak Mistrz Marionetek bacznie obserwuje widoki w plastikowym, różowym lusterku. Obraz był zniekształcony i zamglony, Mistrzowi zdawało się to jednak nie przeszkadzać.
W lusterku kobieta właśnie przerwała pocałunek. Mężczyzna chwilę z nią jeszcze porozmawiał, po czym opuścił łazienkę. Kobieta odwróciła się w kierunku lustra, tak że teraz patrzyła prosto w ciemne okulary Mistrza Marionetek, poprawiła makijaż i włosy. Nie wiedziała, że jest obserwowana.
— Alys, ptaszyno… — uśmiechnął się Mistrz Marionetek.
Usłyszała go. Nie powinna była go słyszeć, nie chciał, aby go usłyszała. Mistrza Marionetek przebiegł zimny dreszcz. Nie podobało mu się, że Alys nagina zasady jego gry, jego zabawy.
Spodziewał się jej oburzenia, jej złości, jej słów pełnych drwiny. Ale kobieta tylko się uśmiechnęła i puściła doń oko. Po czym wyszła z łazienki.
Mistrz Marionetek z wściekłym rykiem poderwał się ze zniszczonego fotela, aż Bona z przejęcia spadła z popielniczki. Rzucił plastikowym lusterkiem w ścianę z taką siłą, z taką furią, że rozbiło się na miliony kawałków. Zaczął miotać się po pracowni, wywracając stoły, kopiąc w pudła. Klamry przy jego topornych butach brzęczały, poły ciężkiego płaszcza skrzypiały, kiedy skóra ocierała się o skórę.
Jak ona śmiała?! Jak ona śmiała go zobaczyć?! To były jego obserwacje, ona nie miała prawa się wtrącać! Nie mogła wiedzieć…!
Z całej siły kopnął w stary, spróchniały wieszak. Cylinder spadł na ziemię.
Szał minął tak nagle, jak się pojawił. Mistrz Marionetek spokojnymi, wyważonymi ruchami podniósł wieszak i założył sobie na głowę cylinder. Metodycznie zaczął ustawiać poprzewracane stoły, chować narzędzia do właściwych pudeł. Bona, która wcześniej schowała się za popielniczką, teraz niepewnie wyjrzała brzydką główką. Mistrz Marionetek na powrót zagłębił się w fotelu.
— Bona… Przynieś mi inne lusterko.



Mortimer ze złością kopnął w kalendarz. Przeszkadzał mu na tej brudnej podłodze, w tym zapchlonym domu. Mógł już dawno wyprowadzić się z tej starej, rozpadającej się chaty, z tego zadupia, o którym nikt nigdy nie słyszał. Ale tak przynajmniej nikt go nie nachodził w domu — ani klienci, ani łowcy. Był bezpieczny. A warto jeszcze uwzględnić znajdujący się za oknem cmentarz oraz okolice bogate w pogorzeliska bitewne, aby uznać to miejsce za idealne dla nekromanty.
Co nie zmieniało faktu, że Mortimer nienawidził swego domu.
Gdyby nie to, że nekromancja była jedynym, na czym się znał i w czym wykazywał zdolności większe niż poniżej przeciętnej, robotę też pewnie dawno rzuciłby w cholerę. A tak przynajmniej szanowano i poważano go za coś, czego może i nie znosił, ale w czym wybijał się wśród innych.
Oczywiście, nie działoby się tak, gdyby dwadzieścia lat wcześniej nie zawarł paktu z Lucyferem.
Jednym prostym gestem przywołał swojego najmniej irytującego zombie, żeby przyszykował kąpiel. Mortimer może i nie mieszkał w wielkiej willi na słonecznym wybrzeżu, ale na służbę mógł sobie pozwolić. Co prawda często musiał wymieniać niewolników, bo po pewnym czasie za bardzo cuchnęli i w końcu rozpadali się, ale przynajmniej nie trzeba było im płacić.
W oczekiwaniu, aż sługus napełni wannę, Mortimer zajrzał do kuchni, szukając czegoś mocniejszego po szafkach. W domu raczej nie trzymał trunków, gdyż wszystko, co potrzebował, mógł dostać w Kurzej Włóczni. Wbrew pozorom wiele osób chciało korzystać z umiejętności nekromanty, a że swe biuro stworzył przy stoliku pod włócznią, pub również na jego interesach zarabiał, a Mort dostawał alkohol za darmo. Teraz udało mu się znaleźć dwie butelki piwa w lodówce.
— Lepsze to niż nic — mruknął pod nosem, szukając jeszcze jakiegoś otwieracza.
— Kąpiel jest gotowa — wycharczał zombie. Swoje przybycie zwiastował odgłosem szurania gorzej funkcjonującą nogą po podłodze.
Mortimer wziął ze sobą otwarte już butelki i poszedł do łazienki. Rozebrał się i rzucił ubrania na podłogę, po czym wskoczył do wanny. Uzbrojony w ciszę, ciepłą wodę i piwo mógł spokojnie porozmyślać nad zemstą.
Richard McQueen. Trzydzieści lat, urodził się w Edynburgu, większość swego życia spędził jako łowca, dzięki czemu mógł pochwalić się sporym, jak na osobę w jego wieku, doświadczeniem. Należało zaliczyć na plus, że nie był jak reszta łowców, którzy latali i zabijali wszystkie stworzenia, które napotkali niezależnie od tego, czy robiły komuś krzywdę, czy nie. Minusem zaś był fakt, że jeśli już wziął się za jakąś robotę, to nie odpuszczał i potrafił być bezwzględny w drodze do celu. A teraz pewnie na cel weźmie sobie właśnie Mortimera.
Niestety, w pubie nekromanta nie miał szans przeciwko Richardowi. Wokół nie było żadnych umarłych poza parką wampirów, ale krwiopijcy byli za silni, aby Mortimer ich skontrolował. Na szczęście wiedział, że właściciel Kurzej Włóczni nie pozwoli u siebie na bijatyki, więc był całkiem pewny swej pozycji. Co nie zmieniało faktu, że duma silnie ucierpiała.
Trzeba pokazać łowcy, że to nie on rządzi w tej rozgrywce. Trzeba mu uświadomić, że z tym konkretnym nekromantą nie należy zaczynać.
— To miejsce jest… urocze.
Mortimer obrócił się gwałtownie w wannie, wylewając przy okazji wodę na zakurzone kafelki. W progu jego łazienki stała Alys. Wcześniej, w pubie, kobieta sprawiała pozytywne, przyjemne wrażenie. Była uprzejma, dużo się uśmiechała. Co prawda teraz też miała uniesione kąciki ust, ale coś w jej pewnej, wyprostowanej postawie, coś w przyjemnym głosie, coś w chłodnym spojrzeniu szarych oczu zapowiadało burzę.
Mimo że woda wciąż była ciepła, Mortimerowi nagle zrobiło się potwornie zimno.
— Dick! — zawołał swego sługusa.
— Nie żyje — odpowiedziała z radosną nutką w głosie kobieta. Po krótkiej chwili dodała — Jest martwy bardziej, niż był przed momentem. W końcu nie mogę pozwolić, aby przeszkadzał w naszej rozmowie.
Mortimer starał się zachować animusz, mimo że ciało pokryła gęsia skórka, a on siedział w wannie, nagi.
— Już ci powiedziałem, że tej informacji nie dostaniesz. Za wysoko mierzysz — powtórzył swe słowa z pubu.
Alys przewróciła oczami.
— To moja sprawa, gdzie mierzę.
— I tak ci nic nie powiem. A teraz wynoś się z mojego domu.
Kobieta pokręciła z niezadowoleniem głową.
— John, John, John, twoja nieuprzejmość w końcu się na tobie odbije.
Mortimer zbladł, a Alys się roześmiała.
— Skąd…
— … znam twoje imię? Och, zdziwiłbyś się, ile rzeczy o tobie wiem. John Davies, urodzony w Cardiff. Matka była pielęgniarką, a ojciec robotnikiem i pijakiem. Mierne wyniki akademickie, mierne wyniki sportowe, brak jakiejkolwiek dziewczyny podczas czterdziestu trzech lat życia. Kiedy miałeś dwadzieścia lat i wyrzucili cię z lokalnego uniwerku, zawarłeś pakt z samym Lucyferem. Twoja dusza w zamian za moc nekromancji i dziesięć lat życia. Wtedy przyjąłeś imię Mortimera Blacka — straszny banał, jeśli chcesz znać moje zdanie. Miałeś wsławić się jako najpotężniejszy nekromanta w historii, co ci ewidentnie nie wyszło. A od trzynastu lat wdzięcznie oszukujesz śmierć, aby nie pójść na wieczne tortury do piekła. Pomijam nudniejsze szczegóły — dodała na koniec z uśmiechem.
— Skąd… Skąd to wszystko wiesz? — wydusił z siebie w końcu.
Powoli zbliżyła się do wanny. Każdy towarzyszący jej krokowi stukot cienkiego obcasa był nieubłagany. Mortimer zacisnął mocno palce na szyjce butelki.
— Znasz odpowiedź.
Przełknął głośno ślinę. Nie zbliżaj się już. Nie, nie. Odejdź.
Alys niespiesznie obeszła wannę, aż stanęła nad jego głową. Nie widział jej twarzy, jako że cały czas patrzył przekrwionymi oczyma na drzwi łazienki. Biała farba w większości już z nich odpadła, odsłaniając brzydkie drewno.
— Lucyfer baaardzo nie lubi, kiedy ktoś go oszukuje — jej głos przy jego uchu wydawał się głębszy niż wcześniej. — To musi boleć. Świadomość, że mogłeś osiągnąć wszystko, a zmarnowałeś nie tylko te dziesięć lat, które były częścią umowy, a jeszcze te trzynaście skradzionych. Ta porażka… musi palić od środka. Trawi płomieniem ambicje, dumę. Ale nie martw się. Zaraz ją ugasimy.
Nawet go nie dotknęła. Ostatnim, co czuł, był jej ciepły oddech muskający jego policzek, a potem jakaś nieznana siła wciągnęła go całkowicie pod wodę. Szamotał się, rozpaczliwie starał złapać oddech, desperacko chwytał krawędzi wanny, lecz nie był w stanie się wynurzyć. Od piany piekły go oczy. Nie zarejestrował momentu, w którym w połowie jeszcze pełna butelka piwa rozbiła się o mokrą podłogę. Był zbyt zajęty walką o swe nędzne życie. Nie mógł iść do piekła. Wizja wiecznych tortur przerażała go, motywowała do ciągłej ucieczki przed śmiercią.
Nie poddam się! Udało mi się nie raz! Oszukałem śmierć! Nie zabiorą mnie teraz, nie na swoich warunkach! Nie, nie! NIE!
Zaskakująco długo udało mu się zachowywać jasność umysłu, nim woda wypełniła płuca. Ból, który czuł w tym momencie, był niczym w porównaniu do tego, co go czekało po rychłej śmierci. Wiedział o tym, ostatkiem sił drgnął. A potem nastała ciemność.
Alys westchnęła ciężko, kiedy nekromanta wreszcie kompletnie znieruchomiał, a pęcherzyki powietrza przestały unosić się ku powierzchni wody. Już bez tego okrutnego uśmieszku i bijącej grozą postawy spokojnie wyszła z łazienki. Skierowała się do wyjścia, lecz nim opuściła dom, zza pleców dobiegł ją znajomy głos.
— Moja droga, byłaś tutaj naprawdę przerażająca.
Nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać z Lucyferem. Wystarczyło, że musiała wykonać zlecone przez niego zadanie.
— Mówiłeś, że jesteś zbyt zajęty, by zająć się swoimi własnymi kontrahentami.
— Chciałem jedynie zobaczyć cię w akcji. Nieczęsto mogę nacieszyć się tym widokiem.
Wzruszyła obojętnie ramionami, ale nadal nie odwróciła się w jego stronę.
— No, ale to przecież głównie z winy naszego dobrego przyjaciela, Jacka. Chociaż teraz, jak znudziło mu się wykonywanie za ciebie czarnej roboty…
— Skończyłeś już? — zapytała ze znużeniem. Jego prowokacje od jakiegoś czasu zwyczajnie ją nudziły.
— Do następnego razu, kochana. — Mimo że nie widziała jego twarzy, była pewna, że ten parszywy drań uśmiecha się z samozadowoleniem.
Zniknął. Domyślała się, że wrócił do piekła, aby oprowadzić po swym domu Mortimera.
Alys odetchnęła głęboko, po czym wyszła z rozpadającej się chaty, z całej siły trzaskając drzwiami wejściowymi.
           


Ogień i ciemność. Płomienie w ogóle nie rozjaśniają cienia. Dym zdaje się utrzymywać w jednym miejscu, drażniąc płuca. Co to za swąd? Jakby skóra. Moja skóra. Chyba krzyczę z bólu. Nie, na pewno krzyczę. A wokół mnie inni potępieni. Cierpiętnicze łzy parują w kotle. Jestem w kotle? Ale nie widzę ścian. To sen, to tylko sen… Nie, ten ból musi być prawdziwy. Czegoś takiego nie można sobie wyśnić. O, widzę swoją kość. Płomienie już strawiły moje ciało. Ale ono się regeneruje. Nie, nie, po prostu daj mi umrzeć!
Nagle wszystko się rozjaśnia. Patrzę w górę, na źródło światła. Widzę twarz, znajomą twarz. Woła coś do mnie. Nie słyszę głosu, agoniczne krzyki go zagłuszają. Moje krzyki. Moje błagania. Nie słyszę go, ale wiem, co do mnie mówi. Płaczę.
Mortimer, cieszę się, że wreszcie do nas dołączyłeś! Martwiłem się, że się nie pojawisz, ale jesteś. Nie warto łamać ze mną umów, widzisz? To jest twój kocioł. Nikt ci nie będzie w nim przeszkadzał, zostaniesz sam. Cieszysz się? Nie? Nie szkodzi! A teraz oficjalnie witaj w Piekle!

4 komentarze:

  1. "Poza tym moja reputacja wisi na szali." - a nie powinna na włosku...?
    "— Właśnie, jak się czuje twoja żona?
    — Dobrze, dobrze.
    — Nadal nie może zajść w ciążę?" - nie jestem pewna, czy w tej rozmowie Will miał wyjść na buca. Niestety, wyszedł.
    Natomiast bardzo cieszy mnie spotkanie Vince'a i Austina. Jakieś wątki się zeszły, yay! Uroczy był też pub, lubię takie miejsca z mieszaną klientelą.
    Cóż, mam nadzieję, że uda ci się napisać kolejny rozdział jeszcze w tym roku, jeśli nie, to życzę szczęścia w tym, czym będziesz się zajmować.

    Pozdrawiam
    Arebell (Tales of Many Lives)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Will generalnie jest bucem, ale tutaj akurat nie mówił tego, wyjątkowo, ze złośliwości, tylko z takiej prawdziwej sympatii. Mogłabym to jednak rzeczywiście jakoś zaznaczyć.
      Również mam nadzieję, że wyrobię się do stycznia. Wen się na szczęście odnalazł, więc powinnam kolejny rozdział wrócić wcześniej, może nawet za trzy miesiące ;)

      Pozdrawiam ciepło :)

      Usuń
  2. Przeczytałam na razie sam prolog i muszę przyznać, że jestem zaintrygowana. Kim jest Mistrz Marionetek? Jakie ma motywy? Czy wykorzysta do jakichś niecnych uczynków Austina? Ach, będę obserwować, a przy odrobinie czasu zapoznam się z pozostałymi rozdziałami!

    Era Wampirów, W Przepaści.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pochłonęłam z przyjemnością dwa rozdziały, ale względu na tło muszę zrobić sobie przerwę.
    Motyw Aniołów, Demonów jest udany. Powoli wprowadzasz te "magiczne" pierwiastki do swojego opowiadania. Nie ingerujesz w życie śmiertelników, co zdecydowanie jest sporym plusem. Jestem też bardzo ciekawa, co zabiło ojca Vince'a i nie mam wątpliwości, że coś z tym zrobi. :) I tak, komentarz do trzeciego rozdziału też zostawię, a co.

    OdpowiedzUsuń