Karoca zajechała pod jasno
oświetloną posiadłość, ogłaszając swe przybycie strzelającym na wszystkie
strony żwirem. Woźnica zatrzymał się przed wejściem, a służący natychmiast
podbiegł do drzwiczek pojazdu i otworzył je. Z karocy wysiadł wysoki, siwiejący
mężczyzna o wydatnym nosie, trzymający w ręce cienką laskę. Wyciągnął dłoń w
białej rękawiczce, by pomóc wysiąść swej pulchnej żonie, odzianej w popularną w
tym sezonie turkusową suknię z turniurą. Gdy stanęła pewnie na ziemi, z karocy
wyłoniły się kolejne trzy postaci: przeciętnej postury chłopak, wyglądający na
jakieś siedemnaście, może osiemnaście lat, dziewczyna, która nie mogła być od
niego wiele młodsza, oraz mężczyzna, liczący sobie z pewnością więcej niż
dwadzieścia wiosen. Mimo iż związał jasnobrązowe włosy wstążką, niesforne
kosmyki i tak opadały na gładko ogoloną twarz o ostrych rysach. Uwagę, poza
liczącym ponad sześć stóp wzrostem, najbardziej przykuwały niespotykane,
dwukolorowe oczy. Wyglądał na ewidentnie niezadowolonego ze swojej obecności w
tym miejscu.
Gdy cała piątka wchodziła po
schodach, woźnica ruszył, zostawiając miejsce dla kolejnych karoc. Szli
dystyngowanym krokiem, w ogólnie przyjętej kolejności: na początku głowa
rodziny wraz z małżonką, za nimi najstarszy syn z siostrą, na końcu zaś młodszy
z braci. Z holu, w którym rozmawiało już wielu ludzi ubranych w modne, drogie
stroje, weszli od razu do olbrzymiej sali balowej. Klasycystyczne wnętrze było
pięknie udekorowane czerwonymi aksamitami, marmurowymi rzeźbami oraz,
pozostałymi jeszcze z okresu rokoko, płaskorzeźbami w kształcie muszli. Tego
dnia na terenie posiadłości znajdowała się cała londyńska śmietanka.
Ojciec zwrócił się do swego
najstarszego syna.
— Williamie, żywię nadzieję, iż
zastosujesz się do tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Pamiętaj, że...
— Lordzie Thynne! — przerwał mu
niski jegomość, hrabia Berkeley. Był to starszy mężczyzna, liczący sobie już
sześćdziesiąt jeden lat, nierozstający się ze swymi binoklami.
— Ojcze, zostawimy was samych — powiedział szybko młodszy syn, Ulric. Skłonił głowę. — Hrabio Berkeley.
— Ojcze, zostawimy was samych — powiedział szybko młodszy syn, Ulric. Skłonił głowę. — Hrabio Berkeley.
Jego siostra, Helen, dygnęła
uprzejmie, Will natomiast odwrócił się na pięcie i skierował ku drzwiom
wychodzącym na taras. Do jego uszu dobiegł jeszcze oschły komentarz rozmówcy
ojca: "Doprawdy, kompletny brak poszanowania dla starszych."
Po drodze wziął od jakiegoś
służącego kieliszek czerwonego wina i, nim przeszedł przez otwarte drzwi,
całkowicie go opróżnił. Stanął przy marmurowej balustradzie, tyłem do sali.
Lekko drżącymi dłońmi poprawił frak, po czym wyciągnął z wewnętrznej kieszonki
marynarki chustkę i otarł czoło. Głęboko odetchnął, mając nadzieję, iż bóle
głowy zaraz miną. Migreny nawiedzały go od dłuższego czasu, ale zazwyczaj
trwały najwyżej dwie, trzy godziny. Tym razem jednak cierpiał od rana, przez jedną
właśnie obudził się wcześniej, niż zamierzał. Nie dość więc, iż czuł się dość
kiepsko, to jeszcze był zmęczony.
— Willy... — usłyszał cichy,
nieśmiały głosik zza pleców. Przywołał na twarz obojętny wyraz, nie chcąc
ukazywać słabości, po czym odwrócił się w stronę Helen. W jej piwnych oczach
dostrzegł zmartwienie. — Źle się czujesz?
Uśmiechnął się, starając się jej tym
pokazać, że wszystko w porządku.
— Oczywiście, że nie. Sama po prostu
wiesz, jak nie znoszę tej bufonady. Gdzie jest Ulric?
Helen spuściła wzrok. Nigdy nie
potrafiła patrzeć innym prosto w oczy, co Will przypisywał jej wychowaniu: w
przyszłości miała być dobrą żoną, posłuszną mężowi i nic poza tym. Poniekąd
żałował, iż w całej rodzinie nie ma nikogo, z kim mógłby otwarcie porozmawiać.
Wszyscy byli raczej spokojni, dobrze wychowani, posłuszni ojcu. Nawet jego
młodszy brat, pomimo całej swej lekkomyślnej, nieco zbyt ekstrawertycznej
natury, nigdy nie ważyłby się mu sprzeciwić. To chyba coś w genach, co
najwyraźniej pominęło Willa.
— Ulric szedł za nami, lecz zauważył
Anne Cavendish i jej przyjaciółki.
— Cóż za zaskoczenie... Ze mną
wszystko w najlepszym porządku, jeśli więc chcesz, idź porozmawiaj z Harriet.
Nie widziałyście się od dłuższego czasu, jestem pewien, iż macie wiele świeżych
plotek do omówienia.
Posłała mu jeszcze jedno zmartwione
spojrzenie, pokusa była jednak zbyt duża. Uśmiechnęła się doń pokrzepiająco, po
czym wróciła do środka i znikła w tłumie. Will głęboko odetchnął. Odczuwał
coraz większą chęć, by zabrać jakiegoś wierzchowca i po prostu wyjść bez
pożegnania. Obiecał jednak ojcu, że będzie zachowywać się jak na dżentelmena i
przyszłego lorda Thynne przystało.
Nagle ból w głowie drastycznie się
nasilił, sprawiając wrażenie, jakby ktoś miażdżył mężczyźnie czaszkę. Syknął
cicho i potarł skronie, mając nadzieję choć trochę zmniejszyć swe cierpienie.
Wtem udręka minęła, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
Jeszcze raz otarł twarz chusteczką.
Oddychał głęboko, starając się jak najbardziej rozluźnić. Po krótkiej chwili
czuł się już niemalże tak dobrze, jak utrzymywał przed siostrą. Zanim wrócił na
salę, westchnął jeszcze ciężko, przygotowując się psychicznie na nadchodzące
cierpienia, by w końcu przywdziać na twarz wystudiowany uśmiech rażący
uprzejmością i taktownym znudzeniem. Gdy miał dziesięć lat, ćwiczył go za
poleceniem nauczyciela przed lustrem, toteż teraz usta rozciągały mu się
machinalnie.
Will był przyzwyczajony do
wzbudzania zainteresowania płci przeciwnej. Był całkiem przystojny, miał
intrygujące oczy, a przede wszystkim wyróżniał się wzrostem. Nie przypominał
sobie sytuacji, by kiedykolwiek musiał zadzierać głowę, aby widzieć twarz
rozmówcy, kilka razy zdarzyła się sytuacja, w której rozmawiał z kimś równym
sobie. Nie było więc nic dziwnego w tym, że i teraz dziewczęta patrzyły na
niego z błyszczącymi oczami, jak sroki na złoty pierścionek. Wcześniej, nim
wyszedł na taras, pewnie było podobnie, ale nie zwracał na to uwagi.
Niemalże natychmiast zauważył swego
brata rozmawiającego z kilkoma damami wyglądającymi na średnio szesnaście lat.
Ulric zawsze był bardziej towarzyski, zdecydowanie lepiej dogadywał się z
innymi, doskonale wiedział, jak odpowiednio zachowywać się w stosunku do
różnych ludzi. Will natomiast nie posiadał daru takiej bezproblemowej adaptacji
w różnych sytuacjach, wolał sytuacje dostosowywać pod siebie. A z jego tupetem
wchodzącym na cienką linię z bezczelnością zazwyczaj nie miał z tym problemów.
Spokojnym krokiem podszedł do
grupki.
— Moje panie, mam przyjemność
przedstawić wam mego brata, Williama — powiedział Ulric. Will skłonił się
uprzejmie. — Bracie, panna Elizabeth Spencer, panny Mary i Charlotte Brand, no
i oczywiście panna Cavendish.
Mężczyzna czuł się niczym koń na
wystawie. Dziewczęta, poza znającą go już Anne Cavendish, przyglądały mu się
bardzo niedyskretnie, jakby szacując jego wartość, tym samym udowadniając, iż
nigdy wcześniej nie bywały. Trochę go to peszyło, a trochę irytowało.
— Panie Thynne, czym się pan
zajmuje? — spytała z uprzejmym uśmiechem Mary Brand.
— Przed kilkoma tygodniami
skończyłem studia na Oxfordzie, aktualnie planuję podróż do byłych Kolonii —
odparł nieco chłodnym tonem.
— Och, a cóż pan studiował? —
wtrąciła się jej starsza siostra.
— Prawo, choć przez pierwsze dwa
semestry uczęszczałem na wykłady z psychologii.
— Dlaczego więc zmienił pan
kierunek? — zainteresowała się, najmłodsza chyba z nich wszystkich, panna
Spencer.
— Cóż, uznałem, iż nie jest to mym
powołaniem. Poza tym ostatnio wielu młodych ludzi zainteresowało się tym
działem nauki, najpewniej wyczuwając ten przypływ pewnego rodzaju świeżości,
jako możliwość wykazania się w nowej, znanej raczej niewielu osobom dziedzinie.
Tak przynajmniej twierdzą dziennikarze i opinia publiczna.
— A co pan twierdzi, panie Thynne? —
spytała kokieteryjnie Charlotte Brand.
Ulric dostrzegł cień rozbawienia w
oczach brata w sekundę za późno.
— Osobiście uważam, iż studenci po
prostu pragną szerszego zainteresowania wśród młodych, naiwnych dam, patrzących
na absolwentów słynnych uniwersytetów jak na możliwe źródło prestiżu, koneksji
i pieniędzy.
Ulric
spojrzał na brata już nawet nie ze zdziwieniem, a zażenowaniem. Dziewczęta
natomiast zarumieniły się i spuściły wzrok. Niniejszym William Thynne zraził do
siebie, znowu, kolejne potencjalne kandydatki na żonę.
Scenę
tę zauważył inspektor Frederick Abberline, dobry znajomy mężczyzny. Przeprosił
na chwilę swą ukochaną Emmę oraz ich rozmówcę, po czym rześkim krokiem podszedł
do grupki pogrążonej aktualnie w niezręcznej ciszy, by zaraz powitać uprzejmie
młode damy i obu braci.
—
Will, przyjacielu, mógłbyś ze mną porozmawiać na osobności, w jakimś cichym
miejscu?
Thynne
pokiwał potakująco głową i zwięźle pożegnał się z resztą towarzystwa. Na
odchodnym usłyszał jeszcze, jak panna Cavendish pyta Ulrica o jego
najaktualniejsze osiągnięcia w polo. Abberline poprowadził Willa przez wielką
salę w kierunku holu, by stamtąd przejść do skromnego, niewielkiego salonu o
ścianach zakrytych półkami na książki. Naprzeciw drzwi znajdowały się dwa
wąskie okna, a na ścianie obok nieduży kominek. Obaj mężczyźni usiedli w
twardawych fotelach, z tym że inspektor powstrzymał się od niedbałego rzucenia
nóg na niski, drewniany stolik.
Will
nawet nie zaszczycił przyjaciela spojrzeniem, zbyt zajęty przyglądaniem się
książkom na półkach. Abberline przewrócił jedynie piwnymi oczami, a zaraz
jeszcze odchrząknął, aby zwrócić na siebie uwagę młodego szlachcica.
—
Nie musisz mnie niańczyć — burknął tamten jedynie. — Wystarczą mi już pogadanki
ojca.
—
Które i tak nie działają. Zrób sobie przysługę i po prostu posłuchaj go. Zachowaj
się kilka razy przyzwoicie, bądź prawdziwie uprzejmy dla tych dziewcząt, a
nawet jeżeli żadna ci nie będzie pasować na przyszłą lady Thynne, nie będzie
mógł ci zarzucić, że nie próbowałeś.
Will
zaśmiał się głośno, cynicznie.
—
Najwyraźniej nie znasz mojego ojca. On zawsze znajdzie jakiś powód.
—
Dlatego mu robisz notorycznie na złość?
—
Muszę jakoś zachować formę. Poza tym moja reputacja wisi na włosku.
—
Jaka reputacja? — prychnął Abberline.
Will
jedynie uśmiechnął się z wyższością, tak jak Frederick nie znosił. Inspektor
chciał coś jeszcze dodać, ale arystokrata szybko zmienił temat, nie mając
ochoty brnąć głębiej w obecny.
—
Działo się ostatnio coś ciekawego na ulicy?
Abberline
doskonale wiedział, o co chodziło przyjacielowi. Sprawy większej wagi bardzo
szybko wychodziły na światło dzienne i informacje o nich obiegały całą
arystokrację. Póki jednak zagrożenie nie dotyczyło bezpośrednio wysoko
urodzonych, nie interesowali się nim. A były wiadomości, których nie podawano
do „The Times”.
Teraz
jednak inspektor nie miał Willowi do przekazania niczego interesującego,
wzruszył więc jedynie ramionami.
—
Głównie kradzież kieszonkowa. Udajemy, że coś robimy, ale, błagam, Scotland
Yard nie będzie przecież szukał każdego zgubionego wisiorka! Czasem jakieś
zastraszenia, dużo bójek… Ale czego się spodziewać po podchmielonych
robotnikach w pubach. Ostatnio ktoś zgłosił włamanie do zakładu fryzjerskiego.
Na Whitechapel — dodał, widząc, że Will ma zamiar dopytywać. — Prowadzi go
niejaki George Chapman. No i oczywiście ciągłe wybryki z opium.
Thynne
uniósł brwi ze zdziwieniem.
—
Po jaką cholerę ktoś chciałby włamywać się do zakładu fryzjerskiego?
—
Może zabrakło mu w domu brzytew? — Abberline wzruszył ramionami.
Will
pokręcił głową z niedowierzaniem.
—
Dzisiejszym kryminalistom kompletnie brakuje jakiejkolwiek inwencji twórczej.
To smutne.
—
Większość kryminalistów nie posiada wykształcenia, a to zazwyczaj skutecznie
tamuje przepływ inwencji twórczej. I chwała Bogu za to! — Wyraz twarzy
inspektora zaprzeczał zadowoleniu w głosie. Will roześmiał się głośno.
—
Nie wmówisz mi, że nie chciałbyś, chociaż raz, móc pogłówkować nad jakąś
sprawą. Sam nieraz słyszałem twe utyskiwania na prostotę tych „zagadek”.
Abberline
uśmiechnął się lekko i pokiwał głową.
—
Przynajmniej Emma nie narzeka.
—
Właśnie, jak się czuje twoja żona?
—
Dobrze, dobrze.
—
Nadal nie może zajść w ciążę? — Pytanie mogło dla kogoś z zewnątrz zabrzmieć bezczelnie i złośliwie, ale tym razem przez Williama przemawiała jedynie troska o inspektora.
Frederick
pokręcił głową, a w jego oczach pojawił się smutek. Zaraz jednak odchrząknął,
na powrót się uśmiechnął i poprawił mankiety koszuli.
—
Powinienem już do niej wrócić, obiecałem, że dam jej pierwszy taniec. Will, ty
też lepiej wracaj na salę.
—
Za chwilę. Jeszcze trochę porozkoszuję się spokojem, póki mogę — odparł na to
arystokrata.
Abberline pokiwał ze zrozumieniem głową, po czym wyszedł z saloniku. Will natomiast rozmasował skronie, czując, jak ból powraca.
Abberline pokiwał ze zrozumieniem głową, po czym wyszedł z saloniku. Will natomiast rozmasował skronie, czując, jak ból powraca.
Ostatnio bóle były za każdym razem silniejsze,
intensywniejsze. Widok powoli mu się zaciemniał, przed oczami zaczynały tańczyć
gwiazdki. Miał wrażenie, że za chwilę po prostu pęknie mu czaszka, że oczy wyskoczą
z oczodołów. W uszach dzwoniło, ciało drętwiało. Wydawało mu się, że z nosa
pociekła mu krew. Zacisnął zęby resztką sił, kiedy nagle cierpienie minęło.
Odetchnął głęboko, odzyskując powoli wszystkie zmysły.
—
…w porządku? — Czyjś głos. Miły dla ucha, kobiecy. Spojrzał prosto w
przeszywające, szare oczy, po czym kompletnie odpłynął.
Sofia
obudziła się również z bólem głowy. Już dawno nie miała tak realistycznego snu.
Ziewając wstała z łóżka i podeszła do kąta, w którym stały jej sztalugi. Wymieszała
farby, nalała do kubka czystą wodę, wyciągnęła zza biurka duże płótno.
Rozplanowała sobie punkty obrazu i zanurzyła pędzel w kremowym barwniku.
Vince
siedział na krawężniku czekając, aż ciężarówki przywiozą resztę mebli i pudeł.
Matce udało się jakoś zebrać pieniądze na nowy dom, ale wolała nie nadużywać i
tak już skromnego budżetu na zakup nowej kanapy czy telewizora, dlatego przez
ostatnie kilka dni byli zmuszeni spać na materacach rzuconych byle jak pod
ścianę. Mieli naprawdę dużo roboty z ustawieniem wszystkiego, przez całe dnie
rozkładali książki na półkach, wkładali naczynia kuchenne do szafek, wieszali
obrazy. Nowy dom był stosunkowo mały w porównaniu do tego starego z przedmieść
Birmingham. Miał tylko jedną łazienkę, dwa pokoje, niewielki salon połączony z
jadalnią, kuchnię oraz garaż służący jednocześnie za pomieszczenie gospodarcze
i pralnię. Znajdował się kawałek od centrum miasta, aczkolwiek jedynie pięć
minut spaceru dzieliło go od stacji kolejowej, gdzie można było złapać pociąg bezpośrednio
do Londynu.
Kiedy w końcu spece od przeprowadzek raczyli
się pojawić, Vince pomógł im znosić wszystkie rzeczy z ciężarówki, a potem do
środka. Przez kolejne kilka godzin razem z Kelly kończyli rozstawiać meble i
rozpakowywać kartonowe pudła, aż wreszcie mogli poodkurzać i rzucić się
zmęczeni na krzywo stojącą kanapę.
Chłopak
od czasu pogrzebu, o ile nie skupiał na czymś stuprocentowej uwagi, nie był w
stanie siedzieć w bezruchu. Gitara, którą wziął do ręki po rozmowie z Talbotem,
zagrała kilka akordów, po czym na powrót wróciła do kąta i tylko zbierała kurz.
Co jakiś czas patrzył na nią z myślą, że może warto dać jej szansę, ale zaraz
odwracał wzrok i znów po prostu rozmyślał, kręcąc się po całym pokoju.
Głównym
przedmiotem jego rozważań była śmierć ojca. Jakiś psycholog najpewniej
powiedziałby mu, że nie powinien się zadręczać, że lepiej ruszyć dalej, nie
wspominać tych złych, smutnych, dramatycznych chwil, pamiętać tylko o tych
szczęśliwych. Vince jednak czuł się stopniowo lepiej, analizując te wydarzenia i
myśląc o swym następnym ruchu. Wiedział na pewno, że nie pozwoli mordercy ojca
chodzić po ziemi bez wyegzekwowania sprawiedliwości. Póki co jednak czuł się
bezsilny, nie miał pojęcia, gdzie zacząć poszukiwania.
Spojrzał
na siedzącą obok matkę. Ubrana była w jakieś stare, zniszczone ubrania, jasne
włosy, które z nerwów pokryły się już siwizną, upięła niedbale, więc kilka
kosmyków opadało na zamknięte, otoczone zmarszczkami oczy. Emma od dłuższego
czasu zdawała się być wykończona, czemu Vince się nie dziwił. Patrząc tak na
jej zaciśnięte usta i napięte mięśnie zrozumiał, że złapanie mordercy nie
będzie jedynie wymierzeniem sprawiedliwości czy zemstą, ale sposobem, dzięki
któremu matka da radę ruszyć dalej, pogodzić się ze stratą.
Chłopak
nie był w stanie za długo usiedzieć w jednym miejscu. Rzeczywistość za bardzo
go przytłaczała. Dlatego też podniósł się, na co matka zwróciła uwagę.
—
Vince, co ty robisz?
—
Muszę się przejść.
Emma
ewidentnie biła się z myślami. Z jednej strony ciężko jej było puścić syna
gdziekolwiek samego, z drugiej wiedziała, że nie może go na siłę trzymać w
domu. W końcu westchnęła ciężko.
—
Wróć wcześnie, dobrze?
Vince
pokiwał głową i uśmiechnął się pokrzepiająco. Tym uśmiechem chciał jej
przekazać, że wszystko będzie w porządku, że nie ma potrzeby się martwić.
Odwzajemniła go i wtedy chłopak wyszedł z domu, założywszy uprzednio adidasy i
luźną bluzę.
Zupełnie
nie znał tego miasta. Przed przeprowadzką ledwo co wiedział o jego istnieniu, a
po niej nawet nie zawracał sobie głowy tym, żeby czegokolwiek się o nim
dowiedzieć. Teraz więc, chodząc krętymi uliczkami otoczonymi wąskimi
szeregowcami, kompletnie nie mógł się odnaleźć. Wiedział, że mniej więcej na
północ od jego domu znajduje się centrum miasta, ale jak tam dojść? Zauważywszy
dwie kobiety z wózkami, spacerujące bez pośpiechu i śmiejące się z czegoś,
podszedł do nich i zapytał grzecznie o drogę. Z miłymi uśmiechami na ustach
wskazały mu kierunek i objaśniły, jak tam dojść, za co równie uprzejmie
podziękował.
Kiedy
po raz kolejny skręcił w lewo, stwierdził, że jednak znów się zgubił.
Ze
złością kopnął jakiś kamyczek. W to jedno uderzenie włożył całą wściekłość
nagromadzoną podczas ostatnich kilku tygodni. O dziwo, pomogło. Nie ulżyło
kompletnie, aczkolwiek poczuł się lepiej, przepełniło go irracjonalne wręcz
zadowolenie.
—
Kurwa! — usłyszał nagle przepełniony bólem i złością głos. Po kilku sekundach
zauważył, jak zza rogu wyjeżdża deskorolka, ale właściciela nie było nigdzie
widać.
Vince
podszedł do krawężnika, na którym się zatrzymała i podniósł ją. Wtedy też
zauważył, że w alejce obok jakiś chłopak siedzi na środku ulicy i klnie pod
nosem. Od razu skierował się w jego stronę, przyglądając mu się uważnie.
Właściciel deskorolki był chudym rudzielcem o wąskiej, piegowatej twarzy,
jasnobrązowych oczach i długim nosie. Ubrany był w krótkie, luźne spodenki i
szeroką, zieloną koszulkę z nadrukowanym napisem: „Nieznajomi mają najlepsze
cukierki”. Od upadku miał zdarte dłonie, kolana i prawą łydkę.
—
Hej, wszystko w porządku?
Rudzielec
spojrzał na niego jak na kompletnego kretyna.
—
Ta, z pewnością tak sobie siedzę i przeklinam, bo wszystko jest w porządku.
Vince
wzruszył ramionami.
—
Są różni ludzie o różnych dziwactwach. To tylko zadrapania, czy coś jeszcze?
Tamten
tylko prychnął.
—
Gdyby to były tylko zadrapania, nie musiałbym się wydzierać na całą dzielnicę. Stłukłem
sobie jeszcze kostkę.
—
Jesteś pewien, że to stłuczenie?
—
Na sto procent. Moja mama jest lekarzem — dodał, jakby chcąc się wytłumaczyć.
—
Mam może po kogoś zadzwonić?
Rudzielec
machnął ręką.
—
E tam, za chwilę przestanie boleć. Co prawda na deskę za szybko nie wrócę… No,
ale trudno, jakoś to będzie.
Vince
nic już nie mówił, tylko po prostu podał deskorolkę właścicielowi.
—
Dzięki, stary. Jestem Austin.
—
Vince.
Pub
Kurza Włócznia, znajdujący się w południowej
Szkocji, cechował się tym, że zawsze był otwarty, alkoholu nigdy nie brakło i
zapraszał do siebie najróżniejsze typy. Wieczorami często wpadał tam lokalny
gang motocyklowy, którego członkowie byli wilkołakami, późnymi nocami pojawiały
się od czasu do czasu wampiry, niemalże zawsze przy jakimś stoliku siedział
czarownik lub czarownica, czasem pojawiał się nawet jakiś pomniejszy bożek.
W
chłodną, deszczową sobotę, późnym wieczorem, na parkingu przed pubem zatrzymał
się ewidentnie drogi, czarny samochód. Wzbudził zainteresowanie kilku osób
palących papierosy pod niskim daszkiem. W środku zabronione było palenie
czegokolwiek, gdyż od oparów dymu z najróżniejszych ziół nie dało się
wytrzymać. Mężczyzna, który właśnie rzucił niedopałek na ziemię, zagwizdał z
podziwem, kiedy z samochodu wysiadła młoda brunetka ubrana w ciemnoczerwoną,
dopasowaną sukienkę do kolan, o okrągłym dekolcie i rękawach do łokci. Mimo
nierównej nawierzchni pewnie stawiała kroki w botkach o wysokim, cienkim
obcasie.
Kobieta
minęła palaczy, nie zaszczycając ich żadnym spojrzeniem i weszła do pubu. Tego
dnia w środku było raczej cicho i spokojnie, mimo gangu motocyklowego, którego
członkowie rozmawiali ze sobą z mocnym, szkockim akcentem. Jeden z nich,
masywny i potężnie umięśniony, szturchnął kumpla i wskazał na przechodzącą obok
ich stolika brunetkę. Podeszła do kontuaru, a barman zaszczycił ją umiarkowanie
zainteresowanym spojrzeniem. Zamówiła gin z tonikiem i, otrzymawszy swego
drinka, rozejrzała się po lokalu.
Pomieszczenie
było duże, mimo to ciężkie, drewniane stoły ustawione były blisko siebie,
nadając mu poczucia ciasnoty. Na ścianach wisiały, oprócz obrazków i
staromodnych instrumentów muzycznych, różne bronie (o tępych ostrzach, inaczej
klientela już dawno zniszczyłaby budynek), w tym włócznia przypominająca
bardziej duży widelec niż element uzbrojenia. Do jej drzewca przyczepione były
kurze pióra. Za kontuarem stał wielki kredens, a na jego półkach znajdowały się
najróżniejsze trunki. Nie tylko te tradycyjne, takie jak koniak czy whiskey,
ale także — specjalnie dla wampirów i kilku innych gatunków stworzeń — kilka
rodzajów krwi zwierzęcej (ludzka była niechętnie widywana w barach,
przynajmniej oficjalnie) czy mocno rozcieńczony nektar. Różnorodność pojawiała
się również w kuchni. Oprócz klasycznych dań, typu ryby z frytkami, można było
zamówić surowe mięso, gorące kamienie oraz krwiste serca. Pub przyjmujący
klientów z różnych środowisk musiał być dobrze przygotowany.
Kobieta
jednak nie przyjechała z Londynu po to tylko, by spróbować wcale przeciętnego
drinka.
Poza
motocyklistami w lokalu nie było wielu osób. W kącie siedziała zapatrzona w
siebie para wampirów, kilka stołów od nich grupka młodych dziewcząt,
prawdopodobnie wróżek. Najbliżej drzwi powoli sączył szkocką szczupły mężczyzna,
a pod włócznią gazetę czytał chudy, mizerny człowieczek o wąskiej, pokrytej
kilkudniowym zarostem twarzy. Na pierwszy rzut oka zdawał się być nikim
istotnym, dopóki nie podniósł błyszczących inteligencją oczu.
Bingo.
Kobieta
dopiła drinka, po czym pewnym krokiem podeszła do stolika pod włócznią. Zanim
zdążyła choćby otworzyć usta mężczyzna, nie podnosząc wzroku znad gazety,
powiedział:
—
Witaj, Alys. Proszę, siadaj. Pozwolisz, że sprawdzę tylko do końca nekrologi?
Chcę się upewnić, że nie umarł ktoś, kogo znam — mówił z silnym, walijskim
akcentem.
—
Z tego, co o tobie słyszałam, zawsze wiesz, kiedy ktoś umrze — odparła z
uprzejmym uśmiechem, jednocześnie śmiejąc się w duchu z politowaniem na jego
tandetną sztuczkę. Nekromanci naprawdę wierzyli, że jeśli podadzą klientowi
jego imię, zanim jeszcze się przedstawi, zrobią duże wrażenie. Z drugiej
strony, na ludzi niewierzących w magię musiało to jakoś działać.
—
Owszem, ale niektórzy z uporem maniaka fałszują własną śmierć.
Alys
grzecznie czekała, aż mężczyzna odłoży gazetę, przyglądając mu się. Ubrany w
staroświecką, wyblakłą koszulę niespecjalnie pasował do powszechnego wizerunku
odzianego w czerń nekromanty, aczkolwiek ziemista cera i ciemne, zaczesane do
tyłu włosy odbudowywały ten obraz.
Po
krótkiej chwili zwinął prasówkę i wreszcie spojrzał kobiecie prosto w oczy.
Jego były wodniste, przekrwione.
—
W czym mogę służyć?
—
Potrzebuję pomocy.
—
Za odpowiednią opłatą będę ci, moja droga, bliższy niż rodzona matka —
rozszerzył usta w ciepłym uśmiechu, który nie dosięgnął jego oczu. Zęby miał
krzywe i pożółkłe, prawdopodobnie od palenia tytoniu.
—
Szukam kogoś. Problem polega na tym, że nie wiem, czy ten ktoś jest martwy.
Nekromanta
roześmiał się.
—
Prosta sprawa. Potrzebuję imienia i zaraz będziemy wszystko wiedzieć. Sama
informacja o życiu czy też nieżyciu delikwenta nie będzie kosztowna, ale
domyślam się, że tu chodzi o coś więcej.
— Być może. — Alys uśmiechnęła się, nie odsłaniając zębów. — Wszystko zależy od
odpowiedzi.
—
Cena wynosi osiemdziesiąt funtów.
Kobieta
bez zbędnych słów wyciągnęła z torebki odpowiednią sumę i podała ją
nekromancie. Wyjęła jeszcze notatnik, napisała coś czerwonym długopisem i
wyrwała kartkę, ją również wręczając swemu rozmówcy.
—
Tu masz imię.
Nekromanta
uśmiechnął się do niej, po czym spojrzał na czerwone literki i zbladł. Na powrót
popatrzył na kobietę, która uśmiechała się z zadowoleniem.
—
Poproszę teraz o moją informację.
—
Wysoko mierzysz, moja droga. Za wysoko. Tej informacji nie mogę ci powierzyć.
Oddał
kartkę z imieniem, na co Alys westchnęła ze znużeniem. Nie tego się spodziewał.
—
Szkoda. W takim razie poproszę o zwrot pieniędzy.
Mężczyzna
pokręcił głową z nieprzyjemnym uśmiechem.
—
Poinformowałem cię, że tej konkretnej informacji nie dostaniesz, nie tylko ode
mnie na dodatek, a to już coś. Zwrotu więc nie uskutecznię.
—
Mortimer, powinieneś wiedzieć, że chciwość nie popłaca. — Przy skroni
nekromanty pojawiła się zimna lufa. Właścicielem pistoletu okazał się mężczyzna,
który wcześniej siedział niedaleko drzwi. Poruszał się nadzwyczaj pewnie i
wcale trzeźwo jak na kogoś po kilku szklankach whiskey. — No, oddaj pani
pieniądze.
Nekromanta
zerknął z przestrachem na broń. O ile w przywoływaniu martwych był naprawdę
dobry i niewielu czarowników mogło mu dorównać, o tyle żadnych innych asów w
rękawie nie miał.
Mężczyzna
uniósł brwi i uśmiechnął się drwiąco.
—
No, Mort, nie mamy całego dnia — ponaglił go. Mówił z twardym, szkockim
akcentem, ale na tyle wyraźnie, by dało się go zrozumieć.
Mortimer
bardzo niechętnie wyciągnął z kieszeni spodni osiemdziesiąt funtów i podał je
Alys. Kobieta podziękowała mu uśmiechem. Wtedy też właściciel pistoletu zwrócił
się do niej.
—
Teraz radzę pani wracać do domu. Za chwilę zrobi się tu nieprzyjemnie.
Nekromanta
spojrzał błagalnie na motocyklistów, ale tamci nie zwracali na niego uwagi,
pijąc piwo i co chwila wybuchając śmiechem. Parka wampirów również nie kwapiła
się do pomocy, obserwując przedstawienie z umiarkowanym zainteresowaniem.
Alys
przyjrzała się mężczyźnie. Mimo że miała na sobie wysokie szpilki, nadal musiał
przewyższać ją o nieco ponad cal. Z ciemnych, krótkich włosów tworzyły już się
zakola, które powiększały wąskie czoło. Twarz pokrywał dwudniowy zarost, nieco
ciemniejszy w okolicach kształtnych ust, a przez znaczące ją zmarszczki zdawał
się być już po trzydziestce, może nawet dochodzący do czterdziestki. Kiedy
wcześniej się uśmiechał zauważyła urocze dołeczki w jego policzkach i kurze
łapki wokół brązowych oczu. Był szczupły, ubrany w jasną koszulę z podwiniętymi
rękawami, brunatną kamizelkę oraz proste spodnie. Alys nie mogła powiedzieć, by
był klasycznie przystojny, ale łapał oko.
—
A co zamierza pan z nim zrobić? — spytała, zbierając swoje rzeczy, ale wciąż
siedząc na drewnianym krześle.
—
To, na co sobie zasłużył. — Mimo że nekromanta nie mógł widzieć lekkiego
uśmieszku na twarzy mężczyzny, mimowolnie się wzdrygnął.
—
Nie, nie, nie! — rozległ się jakiś wściekły głos. Wszyscy spojrzeli w kierunku
rozsierdzonego barmana, który trzymał w mocno zaciśniętej pięści kraciastą
ścierkę. — Nie ma nawet mowy! Żadnych bójek w moim pubie! Chcecie się zabijać,
to wynocha!
Przez
chwilę zdawało się, że mężczyzna za nic nie opuści broni, ale on jedynie
uśmiechnął się i wzruszył ramionami, zabezpieczając na powrót pistolet i
chowając go za pasek spodni.
—
Gratuluję, Mort, to twój szczęśliwy dzień. A teraz spierdalaj.
Nekromanta,
nienaturalnie blady, niemalże pogubił nogi wybiegając z pubu. Nawet
motocykliści patrzyli z uciechą na jego komiczną ucieczkę, ale zaraz wrócili do
rozmowy. Mężczyzna zaś zwrócił się do Alys.
—
Wszystko w porządku?
W
odpowiedzi obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
—
Tak, tak… Chociaż, muszę przyznać, nie spodziewałam się takiego rozwoju akcji.
—
A czego się spodziewałaś?
—
Przybędę, zapłacę, zdobędę informację? Tak, to chyba byłoby optymalne
zakończenie.
Mężczyzna
zaśmiał się cicho.
—
Z takimi rzadko jest tak łatwo. Mogę się dosiąść?
—
Możesz mi zamówić drinka — powiedziała, przekrzywiając kokieteryjnie głowę.
Po
krótkiej chwili wrócił ze szkocką i ginem z tonikiem, by usiąść na miejscu, na
którym wcześniej siedział nekromanta.
—
Swoją drogą, jakich informacji szukałaś u Morta?
Przez
chwilę nic nie mówiła, powoli popijając drinka. Wyglądała, jakby zastanawiała
się nad odpowiedzią.
—
Straszny banał, mężczyzna — rzuciła w końcu. — Nie mogłam go znaleźć
tradycyjnymi sposobami, więc zainwestowałam w te niekonwencjonalne.
—
Ukochany? — spytał, sącząc szkocką.
—
Kiedyś.
—
Mort twierdził, że wysoko mierzyłaś. Czyżby jakiś anioł? Potężny
czarnoksiężnik? A może jakiś wyższy demon?
Alys
parsknęła śmiechem.
—
Wygląda na to, że ktoś tutaj naczytał się za dużo romansideł.
Mężczyzna
pokręcił głową szczerząc zęby.
—
Zdziwiłabyś się, na jakie dziwactwa natrafiam w robocie. Tego typu romanse to
codzienność.
—
Serdecznie współczuję każdej dziewczynie, która zakocha się w aniołku. Ta ich
bezpłciowość…
Roześmiał
się, choć nie był całkowicie pewien, czy żartowała.
—
Swoją drogą, co to za robota? — zapytała z zaciekawieniem.
— Jestem łowcą.
—
Och. — Przez chwilę oboje milczeli, aż w końcu Alys dodała: — I co, latasz po
całej Anglii, zabijając wampiry, czarownice i jednorożce?
—
Jak byłem młodszy, to tak latałem. Wiesz, kiedy wszystko było czarno-białe. Ale
teraz? Na pewno są tacy, którzy zasługują na śmierć, ale w większości te
wszystkie wampiry i wróżki żyją pośród nas i zachowują się lepiej niż wielu
ludzi.
—
Dość nowatorskie podejście. Przynajmniej z tego, co wiem o łowcach.
Wzruszył
ramionami i w ciszy dokończył whiskey. Alys również nic nie mówiła, czekając,
aż to on się odezwie.
—
Wiesz, jedno mnie zastanawia — rzucił w końcu.
Kobieta
uśmiechnęła się zachęcająco.
—
Jesteś z okolic Londynu, prawda? Wnioskuję po akcencie.
W
odpowiedzi jedynie pokiwała głową.
—
Przejechałaś wiele mil, żeby spotkać się z nekromantą, ale kiedy odmówił ci
informacji, od razu odpuściłaś. Dlaczego?
—
Uznajmy po prostu, że jestem tajemnicza i pełna niespodzianek — odpowiedziała
natychmiast, uśmiechając się pięknie.
Odwzajemnił
uśmiech, patrząc jej głęboko w oczy.
—
W to nie wątpię.
Ledwo
zamknęła za nimi drzwi łazienki, objął ją za kark i mocno do siebie
przyciągnął, zanurzając palce w jej długich, ciemnych włosach. Całował ją
namiętnie, zachłannie. Po chwili pocałunki zeszły niżej, na szyję i obojczyk.
Jego zarost przyjemnie drapał jej skórę. Złapał ją silnie i podsadził na blat
umywalki, aby mieć lepszy dostęp do jej piersi. Z gardła kobiety wyrwało się
westchnienie. Jej dłonie błądziły po jego karku, plecach, a zaraz także po
brzuchu. W końcu zabrała się za rozpinanie jego paska. Kiedy tylko spodnie
mężczyzny nieco opadły, złapał ją w talii i jeszcze bardziej się zbliżył, tak,
że teraz idealnie do siebie przylegali. Wrócił z pocałunkiem do jej ust, a
dłońmi przesuwał po udach, ściskał pośladki, podciągał sukienkę, by mieć lepszy
dostęp do bielizny.
Kiedy
jednak zaczął ściągać jej koronkowe figi, przerwała pocałunek i odepchnęła go od
siebie. Popatrzył na nią z konsternacją, a ona westchnęła ciężko.
—
Przepraszam. Nie jestem po prostu typem dziewczyny, która pieprzy się z
nieznajomymi.
—
Jestem Richard — odpowiedział na to z łobuzerskim uśmiechem.
Uniosły
jej się kąciki ust, ale i tak jeszcze bardziej się od niego oddaliła.
—
Co nie zmienia faktu… Cholera, nie wiem nawet, dlaczego w ogóle tutaj
wylądowałam…
—
Chodzi o tego faceta? — zapytał, również się odsuwając.
—
Tak. Nie — powiedziała po chwili zastanowienia, po czym dodała, jakby chcąc się
wytłumaczyć — Tu chodzi o zasady, szacunek do siebie i inne takie.
Pokiwał
jedynie głową ze zrozumieniem.
—
No cóż, szkoda. Miło było cię poznać…
—
Alys.
—
…Alice — dokończył z uśmiechem. Poprawił koszulę i zapiął na powrót pasek. —
Masz może jeszcze ochotę na jednego drinka?
Odmówiła,
również się uśmiechając. Na pożegnanie łowca pocałował ją w policzek, po czym
wyszedł wcale dziarskim krokiem z łazienki.
Zsunęła
się z blatu, by podciągnąć bieliznę i wygładzić sukienkę. Przejrzała się
jeszcze w lustrze. Włosy wystarczyło jedynie przeczesać palcami, a makijaż,
poza ciemną szminką, w ogóle się nie rozmazał, więc kilkoma ruchami
doprowadziła się do porządku.
Nie
chciała źle wyglądać. W końcu nie skończyła jeszcze swej rozmowy z Mortimerem.
Tej
nocy stara fabryka zabawek tętniła życiem. Lalki przekrzykiwały się, kłóciły,
niemalże dochodziło do rękoczynów. Piłki skakały, odbijały się od ścian.
Samochodziki jeździły po całym magazynie, a koniki na biegunach skrzypiały,
kołysząc się w przód i w tył. Światła to gasły, to znów się zapalały. Wszystko
wariowało.
Mistrz
Marionetek siedział natomiast w swojej pracowni, w ciszy i skupieniu. Hałas z
magazynu jakimś cudem nie przechodził przez cienkie ściany. Jedynie drewniana
lalka, Bona, dotrzymywała w tej chwili towarzystwa swemu władcy. Siedziała
aktualnie na starej popielniczce, przyglądając się swymi paciorkowatymi
oczkami, jak Mistrz Marionetek bacznie obserwuje widoki w plastikowym, różowym
lusterku. Obraz był zniekształcony i zamglony, Mistrzowi zdawało się to jednak
nie przeszkadzać.
W
lusterku kobieta właśnie przerwała pocałunek. Mężczyzna chwilę z nią jeszcze
porozmawiał, po czym opuścił łazienkę. Kobieta odwróciła się w kierunku lustra,
tak że teraz patrzyła prosto w ciemne okulary Mistrza Marionetek, poprawiła
makijaż i włosy. Nie wiedziała, że jest obserwowana.
—
Alys, ptaszyno… — uśmiechnął się Mistrz Marionetek.
Usłyszała
go. Nie powinna była go słyszeć, nie chciał, aby go usłyszała. Mistrza
Marionetek przebiegł zimny dreszcz. Nie podobało mu się, że Alys nagina zasady
jego gry, jego zabawy.
Spodziewał
się jej oburzenia, jej złości, jej słów pełnych drwiny. Ale kobieta tylko się
uśmiechnęła i puściła doń oko. Po czym wyszła z łazienki.
Mistrz
Marionetek z wściekłym rykiem poderwał się ze zniszczonego fotela, aż Bona z
przejęcia spadła z popielniczki. Rzucił plastikowym lusterkiem w ścianę z taką
siłą, z taką furią, że rozbiło się na miliony kawałków. Zaczął miotać się po
pracowni, wywracając stoły, kopiąc w pudła. Klamry przy jego topornych butach
brzęczały, poły ciężkiego płaszcza skrzypiały, kiedy skóra ocierała się o
skórę.
Jak
ona śmiała?! Jak ona śmiała go zobaczyć?! To były jego obserwacje, ona nie
miała prawa się wtrącać! Nie mogła wiedzieć…!
Z
całej siły kopnął w stary, spróchniały wieszak. Cylinder spadł na ziemię.
Szał
minął tak nagle, jak się pojawił. Mistrz Marionetek spokojnymi, wyważonymi
ruchami podniósł wieszak i założył sobie na głowę cylinder. Metodycznie zaczął
ustawiać poprzewracane stoły, chować narzędzia do właściwych pudeł. Bona, która
wcześniej schowała się za popielniczką, teraz niepewnie wyjrzała brzydką
główką. Mistrz Marionetek na powrót zagłębił się w fotelu.
—
Bona… Przynieś mi inne lusterko.
Mortimer
ze złością kopnął w kalendarz. Przeszkadzał mu na tej brudnej podłodze, w tym
zapchlonym domu. Mógł już dawno wyprowadzić się z tej starej, rozpadającej się
chaty, z tego zadupia, o którym nikt nigdy nie słyszał. Ale tak przynajmniej
nikt go nie nachodził w domu — ani klienci, ani łowcy. Był bezpieczny. A warto
jeszcze uwzględnić znajdujący się za oknem cmentarz oraz okolice bogate w
pogorzeliska bitewne, aby uznać to miejsce za idealne dla nekromanty.
Co
nie zmieniało faktu, że Mortimer nienawidził swego domu.
Gdyby
nie to, że nekromancja była jedynym, na czym się znał i w czym wykazywał
zdolności większe niż poniżej przeciętnej, robotę też pewnie dawno rzuciłby w
cholerę. A tak przynajmniej szanowano i poważano go za coś, czego może i nie
znosił, ale w czym wybijał się wśród innych.
Oczywiście,
nie działoby się tak, gdyby dwadzieścia lat wcześniej nie zawarł paktu z
Lucyferem.
Jednym
prostym gestem przywołał swojego najmniej irytującego zombie, żeby przyszykował
kąpiel. Mortimer może i nie mieszkał w wielkiej willi na słonecznym wybrzeżu,
ale na służbę mógł sobie pozwolić. Co prawda często musiał wymieniać niewolników,
bo po pewnym czasie za bardzo cuchnęli i w końcu rozpadali się, ale przynajmniej
nie trzeba było im płacić.
W
oczekiwaniu, aż sługus napełni wannę, Mortimer zajrzał do kuchni, szukając
czegoś mocniejszego po szafkach. W domu raczej nie trzymał trunków, gdyż
wszystko, co potrzebował, mógł dostać w Kurzej
Włóczni. Wbrew pozorom wiele osób chciało korzystać z umiejętności
nekromanty, a że swe biuro stworzył przy stoliku pod włócznią, pub również na
jego interesach zarabiał, a Mort dostawał alkohol za darmo. Teraz udało mu się
znaleźć dwie butelki piwa w lodówce.
—
Lepsze to niż nic — mruknął pod nosem, szukając jeszcze jakiegoś otwieracza.
—
Kąpiel jest gotowa — wycharczał zombie. Swoje przybycie zwiastował odgłosem
szurania gorzej funkcjonującą nogą po podłodze.
Mortimer
wziął ze sobą otwarte już butelki i poszedł do łazienki. Rozebrał się i rzucił
ubrania na podłogę, po czym wskoczył do wanny. Uzbrojony w ciszę, ciepłą wodę i
piwo mógł spokojnie porozmyślać nad zemstą.
Richard
McQueen. Trzydzieści lat, urodził się w Edynburgu, większość swego życia
spędził jako łowca, dzięki czemu mógł pochwalić się sporym, jak na osobę w jego
wieku, doświadczeniem. Należało zaliczyć na plus, że nie był jak reszta łowców,
którzy latali i zabijali wszystkie stworzenia, które napotkali niezależnie od
tego, czy robiły komuś krzywdę, czy nie. Minusem zaś był fakt, że jeśli już
wziął się za jakąś robotę, to nie odpuszczał i potrafił być bezwzględny w
drodze do celu. A teraz pewnie na cel weźmie sobie właśnie Mortimera.
Niestety,
w pubie nekromanta nie miał szans przeciwko Richardowi. Wokół nie było żadnych
umarłych poza parką wampirów, ale krwiopijcy byli za silni, aby Mortimer ich
skontrolował. Na szczęście wiedział, że właściciel Kurzej Włóczni nie pozwoli u siebie na bijatyki, więc był całkiem
pewny swej pozycji. Co nie zmieniało faktu, że duma silnie ucierpiała.
Trzeba
pokazać łowcy, że to nie on rządzi w tej rozgrywce. Trzeba mu uświadomić, że z
tym konkretnym nekromantą nie należy zaczynać.
—
To miejsce jest… urocze.
Mortimer
obrócił się gwałtownie w wannie, wylewając przy okazji wodę na zakurzone
kafelki. W progu jego łazienki stała Alys. Wcześniej, w pubie, kobieta
sprawiała pozytywne, przyjemne wrażenie. Była uprzejma, dużo się uśmiechała. Co
prawda teraz też miała uniesione kąciki ust, ale coś w jej pewnej,
wyprostowanej postawie, coś w przyjemnym głosie, coś w chłodnym spojrzeniu
szarych oczu zapowiadało burzę.
Mimo
że woda wciąż była ciepła, Mortimerowi nagle zrobiło się potwornie zimno.
—
Dick! — zawołał swego sługusa.
—
Nie żyje — odpowiedziała z radosną nutką w głosie kobieta. Po krótkiej chwili
dodała — Jest martwy bardziej, niż był przed momentem. W końcu nie mogę
pozwolić, aby przeszkadzał w naszej rozmowie.
Mortimer
starał się zachować animusz, mimo że ciało pokryła gęsia skórka, a on siedział
w wannie, nagi.
—
Już ci powiedziałem, że tej informacji nie dostaniesz. Za wysoko mierzysz —
powtórzył swe słowa z pubu.
Alys
przewróciła oczami.
—
To moja sprawa, gdzie mierzę.
—
I tak ci nic nie powiem. A teraz wynoś się z mojego domu.
Kobieta
pokręciła z niezadowoleniem głową.
—
John, John, John, twoja nieuprzejmość w końcu się na tobie odbije.
Mortimer
zbladł, a Alys się roześmiała.
—
Skąd…
—
… znam twoje imię? Och, zdziwiłbyś się, ile rzeczy o tobie wiem. John Davies,
urodzony w Cardiff. Matka była pielęgniarką, a ojciec robotnikiem i pijakiem.
Mierne wyniki akademickie, mierne wyniki sportowe, brak jakiejkolwiek
dziewczyny podczas czterdziestu trzech lat życia. Kiedy miałeś dwadzieścia lat
i wyrzucili cię z lokalnego uniwerku, zawarłeś pakt z samym Lucyferem. Twoja
dusza w zamian za moc nekromancji i dziesięć lat życia. Wtedy przyjąłeś imię
Mortimera Blacka — straszny banał, jeśli chcesz znać moje zdanie. Miałeś
wsławić się jako najpotężniejszy nekromanta w historii, co ci ewidentnie nie
wyszło. A od trzynastu lat wdzięcznie oszukujesz śmierć, aby nie pójść na
wieczne tortury do piekła. Pomijam nudniejsze szczegóły — dodała na koniec z
uśmiechem.
—
Skąd… Skąd to wszystko wiesz? — wydusił z siebie w końcu.
Powoli
zbliżyła się do wanny. Każdy towarzyszący jej krokowi stukot cienkiego obcasa
był nieubłagany. Mortimer zacisnął mocno palce na szyjce butelki.
—
Znasz odpowiedź.
Przełknął
głośno ślinę. Nie zbliżaj się już. Nie,
nie. Odejdź.
Alys
niespiesznie obeszła wannę, aż stanęła nad jego głową. Nie widział jej twarzy,
jako że cały czas patrzył przekrwionymi oczyma na drzwi łazienki. Biała farba w
większości już z nich odpadła, odsłaniając brzydkie drewno.
—
Lucyfer baaardzo nie lubi, kiedy ktoś go oszukuje — jej głos przy jego uchu
wydawał się głębszy niż wcześniej. — To musi boleć. Świadomość, że mogłeś
osiągnąć wszystko, a zmarnowałeś nie tylko te dziesięć lat, które były częścią
umowy, a jeszcze te trzynaście skradzionych. Ta porażka… musi palić od środka.
Trawi płomieniem ambicje, dumę. Ale nie martw się. Zaraz ją ugasimy.
Nawet
go nie dotknęła. Ostatnim, co czuł, był jej ciepły oddech muskający jego
policzek, a potem jakaś nieznana siła wciągnęła go całkowicie pod wodę.
Szamotał się, rozpaczliwie starał złapać oddech, desperacko chwytał krawędzi
wanny, lecz nie był w stanie się wynurzyć. Od piany piekły go oczy. Nie
zarejestrował momentu, w którym w połowie jeszcze pełna butelka piwa rozbiła
się o mokrą podłogę. Był zbyt zajęty walką o swe nędzne życie. Nie mógł iść do
piekła. Wizja wiecznych tortur przerażała go, motywowała do ciągłej ucieczki
przed śmiercią.
Nie poddam się! Udało mi się nie raz!
Oszukałem śmierć! Nie zabiorą mnie teraz, nie na swoich warunkach! Nie, nie!
NIE!
Zaskakująco
długo udało mu się zachowywać jasność umysłu, nim woda wypełniła płuca. Ból,
który czuł w tym momencie, był niczym w porównaniu do tego, co go czekało po
rychłej śmierci. Wiedział o tym, ostatkiem sił drgnął. A potem nastała
ciemność.
Alys
westchnęła ciężko, kiedy nekromanta wreszcie kompletnie znieruchomiał, a
pęcherzyki powietrza przestały unosić się ku powierzchni wody. Już bez tego
okrutnego uśmieszku i bijącej grozą postawy spokojnie wyszła z łazienki.
Skierowała się do wyjścia, lecz nim opuściła dom, zza pleców dobiegł ją znajomy
głos.
—
Moja droga, byłaś tutaj naprawdę przerażająca.
Nie
miała najmniejszej ochoty rozmawiać z Lucyferem. Wystarczyło, że musiała wykonać
zlecone przez niego zadanie.
—
Mówiłeś, że jesteś zbyt zajęty, by zająć się swoimi własnymi kontrahentami.
—
Chciałem jedynie zobaczyć cię w akcji. Nieczęsto mogę nacieszyć się tym
widokiem.
Wzruszyła
obojętnie ramionami, ale nadal nie odwróciła się w jego stronę.
—
No, ale to przecież głównie z winy naszego dobrego przyjaciela, Jacka. Chociaż
teraz, jak znudziło mu się wykonywanie za ciebie czarnej roboty…
—
Skończyłeś już? — zapytała ze znużeniem. Jego prowokacje od jakiegoś czasu
zwyczajnie ją nudziły.
—
Do następnego razu, kochana. — Mimo że nie widziała jego twarzy, była pewna, że
ten parszywy drań uśmiecha się z samozadowoleniem.
Zniknął.
Domyślała się, że wrócił do piekła, aby oprowadzić po swym domu Mortimera.
Alys odetchnęła głęboko, po czym wyszła z rozpadającej się chaty, z całej siły trzaskając drzwiami wejściowymi.
Alys odetchnęła głęboko, po czym wyszła z rozpadającej się chaty, z całej siły trzaskając drzwiami wejściowymi.
Ogień i ciemność. Płomienie w ogóle
nie rozjaśniają cienia. Dym zdaje się utrzymywać w jednym miejscu, drażniąc
płuca. Co to za swąd? Jakby skóra. Moja skóra. Chyba krzyczę z bólu.
Nie, na pewno krzyczę. A wokół mnie inni potępieni. Cierpiętnicze łzy parują w
kotle. Jestem w kotle? Ale nie widzę ścian. To sen, to tylko sen… Nie, ten ból
musi być prawdziwy. Czegoś takiego nie można sobie wyśnić. O, widzę swoją kość.
Płomienie już strawiły moje ciało. Ale ono się regeneruje. Nie, nie, po prostu
daj mi umrzeć!
Nagle wszystko się rozjaśnia. Patrzę
w górę, na źródło światła. Widzę twarz, znajomą twarz. Woła coś do mnie. Nie
słyszę głosu, agoniczne krzyki go zagłuszają. Moje krzyki. Moje błagania. Nie
słyszę go, ale wiem, co do mnie mówi. Płaczę.
— Mortimer, cieszę się, że wreszcie do nas
dołączyłeś! Martwiłem się, że się nie pojawisz, ale jesteś. Nie warto łamać ze
mną umów, widzisz? To jest twój kocioł. Nikt ci nie będzie w nim przeszkadzał,
zostaniesz sam. Cieszysz się? Nie? Nie szkodzi! A teraz oficjalnie witaj w
Piekle!
"Poza tym moja reputacja wisi na szali." - a nie powinna na włosku...?
OdpowiedzUsuń"— Właśnie, jak się czuje twoja żona?
— Dobrze, dobrze.
— Nadal nie może zajść w ciążę?" - nie jestem pewna, czy w tej rozmowie Will miał wyjść na buca. Niestety, wyszedł.
Natomiast bardzo cieszy mnie spotkanie Vince'a i Austina. Jakieś wątki się zeszły, yay! Uroczy był też pub, lubię takie miejsca z mieszaną klientelą.
Cóż, mam nadzieję, że uda ci się napisać kolejny rozdział jeszcze w tym roku, jeśli nie, to życzę szczęścia w tym, czym będziesz się zajmować.
Pozdrawiam
Arebell (Tales of Many Lives)
Will generalnie jest bucem, ale tutaj akurat nie mówił tego, wyjątkowo, ze złośliwości, tylko z takiej prawdziwej sympatii. Mogłabym to jednak rzeczywiście jakoś zaznaczyć.
UsuńRównież mam nadzieję, że wyrobię się do stycznia. Wen się na szczęście odnalazł, więc powinnam kolejny rozdział wrócić wcześniej, może nawet za trzy miesiące ;)
Pozdrawiam ciepło :)
Przeczytałam na razie sam prolog i muszę przyznać, że jestem zaintrygowana. Kim jest Mistrz Marionetek? Jakie ma motywy? Czy wykorzysta do jakichś niecnych uczynków Austina? Ach, będę obserwować, a przy odrobinie czasu zapoznam się z pozostałymi rozdziałami!
OdpowiedzUsuńEra Wampirów, W Przepaści.
Pochłonęłam z przyjemnością dwa rozdziały, ale względu na tło muszę zrobić sobie przerwę.
OdpowiedzUsuńMotyw Aniołów, Demonów jest udany. Powoli wprowadzasz te "magiczne" pierwiastki do swojego opowiadania. Nie ingerujesz w życie śmiertelników, co zdecydowanie jest sporym plusem. Jestem też bardzo ciekawa, co zabiło ojca Vince'a i nie mam wątpliwości, że coś z tym zrobi. :) I tak, komentarz do trzeciego rozdziału też zostawię, a co.