Przez chwilę myślałem, że mam to z głowy. Że już to
kontroluję, że nie muszę dłużej martwić się tymi atakami. Ale,
oczywiście, kiedy człowiek ma wrażenie, iż w końcu wszystko będzie w porządku,
coś musi kompletnie się spieprzyć. Historia znowu się powtarza. Zabiłem dziwkę.
Zabiłem, kurwa, dziwkę.
A potem, żeby było fajniej, to samo zrobiłem z jej alfonsem
i tymi dwoma gorylami.
Tak, gwoli ścisłości, dziwkę zamordowałeś. A tamci byli
świadkami, naturalnie, że trzeba było ich się pozbyć.
Dziękuję za ten kompletnie zbędny komentarz. Doprawdy, od
razu wszystko mi się rozjaśniło.
Zawsze do usług.
Westchnąłem ciężko. Co dalej? Nie jestem idiotą, wiem, że
prędzej czy później ktoś mnie namierzy. Do tego, znając moje parszywe
szczęście, okaże się, że dziwka należała do Asmodeusza.
Asmodeusz nic by ci nie zrobił, geniuszu, gdybyś został pod
protekcją.
Wspominałem już, że przeszkadzasz?
Miałem wybór: zostać pod protekcją, w pewnym sensie, jako
niewolnik, albo wyrwać się z klatki niczym pieprzony słowik. Wydawało mi się,
że decyzja jest prosta. Wyszedłem więc na swoje, cieszyłem się wolnością
robiłem wszystko, co tylko zapragnąłem. Wreszcie moje życie należało tylko do
mnie.
Moja wspaniała wolność trwała niecałe trzy miesiące. Aż
spotkałem dziwkę z Sussex.
Zacisnąłem pięści, byleby tylko niczego nie zniszczyć,
jakoś spożytkować nadmiar negatywnej energii. Nie mogę tego tak zostawić. Na
pewno nie będę płakał nad swym tragicznym losem, te czasy już dawno i
bezpowrotnie minęły. Czas wziąć się w garść i na dobre odzyskać kontrolę.
Odzyskać możesz tylko to, co kiedykolwiek miałeś.
Sam sobie nie poradzę. Próbowałem nie raz i nie dwa, a
efektów nie widać.
Mógłbyś po prostu zaakceptować tę sytuację.
Najgorsze jest to, że tak naprawdę nie mam komu zaufać.
Śmiem twierdzić, że sam sobie skomplikowałeś życie w tej
kwestii.
Chyba że z nim porozmawiam. Co prawda jest nieobliczalny...
Ehem, nie chciałbym niczego insynuować, aczkolwiek zalatuje
mi to nieco hipokryzją.
Może jednak coś wiedzieć. Jeśli dobrze to rozegram, zdążę
się uwolnić, nim ktokolwiek mnie znajdzie.
Albo możesz sobie darować tę bezcelową zabawę w
zbuntowanego nastolatka i liczyć na to, że jak wrócisz, wybaczy ci. Może nawet nie
będziesz musiał tego odpracowywać!
Och, zamknij się.
Ψ
Vince
przejrzał się w lustrze. W dobrze leżącym, czarnym garniturze i zaczesanych do
tyłu, przydługich włosach barwy piasku wyglądał całkiem nieźle. Pozytywne
wrażenie psuł jedynie wyraz intensywnie niebieskich oczu — były one
przepełnione smutkiem i jakby przyciemnione.
Nie
podobał mu się ten widok. A tym bardziej nie podobały mu się okoliczności, dla
których musiał się tak urządzić.
Matka
czekała na niego w kuchni. Emma związała swe jasne włosy w ciasny kok i ubrała
się w prostą, pozbawioną jakichkolwiek ozdób sukienkę do kolan. Wokół jej
małych oczu pojawiły się świeże zmarszczki. Miała śmiertelnie poważną minę,
choć kiedy jej syn wszedł do pomieszczenia, zdobyła się na słaby, smutny
uśmiech. Z trudem go odwzajemnił.
Pogrzeb
nie odbywał się w kościele. Żadne z nich nie wyznawało anglikanizmu czy
katolicyzmu, dlatego też nie miałoby to najmniejszego sensu. Postanowili więc odprawić
całą uroczystość u siebie w domu.
Emma przez
cały poranek przygotowywała poczęstunek dla gości, a Vince sprzątał w całym
domu. Taka intensywna praca, jaką wykonali w ciągu kilku godzin, pomagała
odciągnąć myśli od przygnębiających tematów.
Żałobników
mieli zamiar przyjąć w salonie, gdzie było najwięcej miejsca. Początkowa
koncepcja zakładała, iż uroczystość odbędzie się na zewnątrz, w ogrodzie,
jednak typowo angielska pogoda zmusiła Emmę do zmiany planu.
Pierwszy ubrany
na czarno gość zjawił się chwilę po drugiej. Był to ich sąsiad, pan Greychair,
przygruby nauczyciel matematyki z pobliskiej szkoły podstawowej, zapalony
anglikanin. Złożył kondolencje i niemal natychmiast skierował się w stronę
stołu z przekąskami. Vince obserwował to ze zdumieniem i zniesmaczeniem.
Zastanawiało go, po co w ogóle przyszedł, skoro ewidentnie nie obeszła go
śmierć sąsiada.
W ciągu
pół godziny zjawiło się jeszcze ponad pięćdziesiąt osób. Vince stał przy
drzwiach i przyjmował kondolencje, czekając na koniec tego koszmaru. Oczywiście
nie wszyscy zjawili się tylko na pokaz, wręcz przeciwnie, większość gości
naprawdę współczuła rodzinie Morrisonów. Wysłuchiwanie tych samych słów raz po
raz nie wzbudzało jednak w Vince’ie żadnych
pozytywnych emocji, jedynie jeszcze bardziej go dołowało.
Chłopak
obserwował obojętnie gości, a do jego uszu docierały fragmenty rozmów.
— …jak
myślisz, kto mógł zrobić coś takiego…?
—
…myślisz, że miał jakichś wrogów…?
—
…słyszałam, że Emma powiedziała Jessice, że to Vince go znalazł…
— …czy w
tych tartinkach jest kiwi…?
— …naprawdę, taka tragedia…
— …naprawdę, taka tragedia…
— Vince?
Spojrzał
na Mary Sue, która dopiero co weszła. Jej krótkie, zazwyczaj starannie
wymodelowane włosy teraz były nieco przyklapnięte, przez co wąska twarz zdawała
się być jeszcze bardziej ściągnięta. W nieco za dużych, piwnych oczach
dostrzegł burzę emocji, od zakłopotania, przez smutek, po współczucie.
Kiedy
kilka dni temu dowiedział się, że dziewczyna jest w ciąży, wkurzył się. Nie
chciał na nią patrzeć, zbyt zraniony tym, że go zdradziła. Ale teraz, na
pogrzebie własnego ojca, czuł jedynie pustkę. Jej widok wciąż sprawiał mu ból,
ale nie był w stanie się tym przejąć. Mimowolnie spojrzał na jej brzuch, na co
Mary Sue uśmiechnęła się słabo.
— Okazało
się… Cóż, okazało się, że to był fałszywy alarm.
— To
dobrze.
Pokiwała
powoli głową.
— Vince…
Przykro mi… Za wszystko. I za twojego tatę.
Teraz to
on kiwnął. Jeszcze chwilę po prostu na niego patrzyła, aż w końcu przytuliła
go.
— Trzymaj
się, okej?
Pocałowała
go w policzek, po czym wyszła.
Vince poczuł
niewysłowioną ulgę, że tak to się skończyło.
W ciągu
kolejnych dziesięciu minut niewiele więcej osób przekroczyło próg. Chłopak
przyjął kondolencje od swego dawno niewidzianego, dalekiego kuzyna, po czym podszedł
do stołu z przekąskami. Nie był głodny, po prostu musiał się na czymś zająć, a
wybieranie między pięcioma różnymi kanapeczkami jakoś go odciągnęło od
nieprzyjemnych myśli.
Gdy w
końcu udało mu się coś wybrać, zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Napotkał
wzrokiem kilku bliższych znajomych ze szkoły, dostrzegł dziadka rozmawiającego
z wujami. Spojrzenie zawiesił na dłuższą chwilę na swojej matce, dyskutującej o
czymś zawzięcie, przyciszonym głosem z nieznanym mu wysokim, potężnie
zbudowanym mężczyzną. Jako że był zwrócony
do Vince’a plecami, chłopak widział jedynie jego przydługie, opadające na kark
jasne włosy.
Emma
słuchała uważnie swego rozmówcy, z bólem i smutkiem wymalowanymi na twarzy. W
końcu coś szybko powiedziała, by zaraz odejść i przygotować się do wygłoszenia
mowy. Vince po raz ostatni zerknął na nieznajomego, po czym skierował
spojrzenie na matkę stojącą przy urnie na środku pokoju.
— Mogę prosić o uwagę? — Jej głos był w tym momencie lekko
zachrypnięty. — Dziękuję. — Odchrząknęła. — Na początku pragnę wszystkim
podziękować za przybycie. Will na pewno by to docenił. Wszyscy znaliśmy go,
lepiej lub mniej, ale na pewno zgodzicie się ze mną, że był dobrym człowiekiem.
Kiedy wyjeżdżał bez uprzedzenia, zawsze wracał do domu. Gdy Vince złamał nogę,
przejechał całą Anglię, żeby dojechać do szpitala. Nigdy nie zawiódł nikogo, na
kim mu zależało. Mimo swego ciągłego, nieustannego marudzenia i zrzędzenia, tak
naprawdę miał złote serce.
Na chwilę przerwała. Chciała niepostrzeżenie otrzeć łzy
pchające się nachalnie do oczu, trudno jednak było zachować dyskrecję, kiedy
wszyscy uważnie jej się przyglądali i przysłuchiwali.
— Ciężko jest mi wyrazić to, co teraz czuję. Wydaje mi się
to niemożliwe, żeby to Will był w tej urnie. Zawsze miałam wrażenie, że jest
niezniszczalny, że przeżyje nas wszystkich i dopiero wtedy stwierdzi, że
dawałam mu na obiad wystarczająco dużo ziemniaków. — Vince uśmiechnął się,
wspominając te posiłki, kiedy ojciec narzekał na to, że musi wstać i sobie
dołożyć. Nigdy się nie podnosił, stwierdzając, że jest zbyt zmęczony, zrzędził
dla samego zrzędzenia. Emma rzuciła okiem na reakcję syna, co najwyraźniej
dodało jej sił. — Jedynym, co kochał tak samo, jak rodzinę, była praca. I dla
pracy zginął. — Nie wnikała w szczegóły, choć kilka osób spojrzało po sobie ze
zdezorientowaniem. — Policja mówi, że znajdzie sprawcę, by sprawiedliwości
stała się zadość. Mam nadzieję, że zrobi to niebawem.
Vince zacisnął mocno wargi, powstrzymując się od
przewrócenia oczami. Nie wierzył, aby mundurowi byli w stanie cokolwiek w tej
kwestii zdziałać.
— Gdyby Will był tu z nami, pewnie niedyskretnie kazałby mi
się streszczać. — Parę osób roześmiało się na tę uwagę. Kąciki ust Emmy nieco
się uniosły. — Jedyne, co pozostaje mi do powiedzenia to to, że Will już zawsze
pozostanie w naszych sercach i wspomnieniach.
Sofia gryzła w skupieniu końcówkę pędzla. Patrzyła na
płótno, jednak go nie widziała, myślami uciekając gdzieś indziej. Próbowała
przywołać z otchłani umysłu obrazy ze snu, czując potrzebę, by wyrzucić z
siebie niepokojące myśli.
Z każdą chwilą przypominała sobie coraz więcej szczegółów. Walające
się wszędzie, kartonowe pudła, leżące na stołach śrubki, zakurzona podłoga, wiszący
na krzywym wieszaku cylinder. Kiedy ułożyła już w głowie plan pomieszczenia,
został jej do obmyślenia centralny punkt obrazu. Z radosnym uśmiechem na twarzy
zanurzyła pędzel w ciemnej farbie.
Wystarczyła godzina, by niemalże wszyscy żałobnicy wyszli.
Usłyszeli przemowę, coś przekąsili, po czym wrócili do domów. Zostało jedynie
kilka najbliższych Emmie i Vince’owi osób, w tym dziadkowie, którzy mieli
spędzić noc w pokoju gościnnym, a nazajutrz wyjechać do siebie, do St Albans, i
Elena, przyjaciółka matki. Dorośli usiedli w salonie, dalej rozmawiając i
wspominając Willa, chłopak natomiast postanowił wyjść na zewnątrz, przewietrzyć
się. Pobyć w samotności.
Pierwotnie planował przejść się dokądkolwiek, jednak nie
chciał niepokoić matki. Dlatego też po prostu usiadł na schodach na werandzie.
Po chwili takiego bezmyślnego siedzenia zaczął śpiewać pod nosem, a jego
palce układały się do chwytów na niewidzialnej gitarze. Tej prawdziwej nie był
w stanie wziąć do rąk od tygodnia.
— Hej, dzieciaku.
Vince uniósł powoli wzrok i spojrzał na tego samego
mężczyznę, z którym wcześniej rozmawiała matka. Na pierwszy rzut oka wydawał
się mieć wczesne trzydzieści lat, jednak możliwe, że przekroczył już
czterdziestkę. Podłużna twarz, kwadratowa szczęka, wydatny podbródek, jasna
skóra i przenikliwe, niebieskie oczy przywodziły na myśl rodowitego Skandynawa.
Do człowieka północy pasował również twardy, zdecydowanie nie-brytyjski akcent.
Wzrok jednak najbardziej przyciągały blizny; jedna zaczynająca się tuż przy
kąciku prawego oka, przechodząca przez mostek długiego nosa, a kończąca się
przecięciem mniejszą szramą na lewym policzku; inna, widoczna na karku, była
szeroka i głęboka; oprócz tego miał jeszcze kilka mniej widocznych śladów po
walkach.
— Jesteś łowcą? — spytał prosto z mostu Vince. Nie miał
ochoty bawić się w uprzejmości.
Udekorowane blizną usta mężczyzny rozszerzyły się w
nieodgadnionym uśmiechu.
— Larry Talbot —
przedstawił się, wyciągając do chłopaka prawą dłoń. Nie miał serdecznego palca.
Vince uścisnął ją, nie spuszczając bacznego wzroku z nieznajomego.
— Rozmawiałeś wcześniej z moją mamą.
— Głównie gadka szmatka, tego typu sprawy. Mogę usiąść?
Vince wzruszył ramionami, co mężczyzna potraktował jako
pozwolenie. Rozsiadł się więc obok chłopaka i wyciągnął z kieszeni kurtki
paczkę papierosów. Wziął sobie jednego i zapalił z pomocą srebrnej, zniszczonej
już zapalniczki. Nieprzyjemny, drażniący zapach wdarł się w nozdrza chłopaka,
który jednak niczego nie powiedział.
— Więc, słyszałem, że macie się przeprowadzić. Daleko?
— Okolice Londynu — odpowiedział automatycznie Vince. Już
nie po raz pierwszy tego dnia słyszał to pytanie.
Talbot zaciągnął dym do płuc, by po dłuższej chwili
wypuścić go w postaci okręgów.
— Zamierzasz przejąć po ojcu robotę?
— Szczerze mówiąc, jeszcze się nad tym nie zastanawiałem —
skłamał. Myślał nad tym, i to intensywnie. Na pewno chciał dokończyć tę pracę,
za którą Will zginął. Dokończyć ją i zabić sukinsyna, który podrzucił ciało
ojca do śmietnika. Ale na dłuższą metę nie był pewien. To wszystko wydawało się
zbyt… abstrakcyjne.
— Nauczył cię w ogóle czegokolwiek?
— Wszystkiego, co sam umiał.
Vince tego nie dostrzegł, patrząc w inną stronę, ale usta
mężczyzny wykrzywiły się w cynicznym uśmieszku.
— W to nie wątpię. Ale myślisz, że dasz radę temu,
co go zabiło?
Chłopak nie odpowiedział. Talbot również milczał. Tak przez
chwilę po prostu siedzieli, w ciszy, aż w końcu Skandynaw postanowił ją
przerwać.
— Wiesz, pomagałem mu nad ostatnią robotą. Sam pewnie
zdajesz sobie sprawę z tego, że wolał pracować sam. Połączyły nas jednak
wspólne cele, to i współpracowaliśmy. Poza jedną akcją. Mieliśmy razem załatwić
wroga, ale poszedł beze mnie. Mówiąc wprost, spierdolił robotę, a takiego gówna
nie da się naprawić.
Vince po raz pierwszy spojrzał prosto w oczy mężczyzny, a
na jego twarzy malowało się zaskoczenie i zdegustowanie. Zacisnął pięści.
— Czemu mi to mówisz?
— Nie popełnij jego błędu. Nie próbuj być samowystarczalny,
bo na dłuższą metę to nie działa.
Talbot podniósł się, nieco ociężale, wypuszczając z płuc
resztki dymu. Rzucił niedopałek gdzieś przed siebie, by zaraz po raz ostatni
zwrócić się w stronę chłopaka.
— Jeśli byś czegoś potrzebował, Emma ma mój numer. A,
zapomniałbym. Moje kondolencje. Na razie, dzieciaku.
I wtedy, tak po prostu, poszedł sobie. Vince chciał coś
jeszcze powiedzieć, ale był na tyle zszokowany, że zabrakło mu słów. Siedział
więc przez chwilę na werandzie, analizując wszystko, czego właśnie się
dowiedział, aby w końcu stwierdzić, iż najwyższy czas wziąć gitarę do ręki.
Katedra świętego Albana zachwycała swym widokiem z daleka, a im bliżej się podchodziło, tym większe wrażenie wywierała. Znajdowała się na Holywell Hill, a wąskimi uliczkami można było od niej przejść do centrum miasteczka. Poza tym otoczona była przez zielony, ładny park. Zbudowana z wapienia pochodzącego z pobliskich ruin rzymskiego miasta Verulamium, łączyła w sobie styl romański oraz gotycki. Była rozległa, a przy tym posiadała tak charakterystyczne dla tego drugiego witraże i wąskie, strzeliste okna oraz ostre łuki.
Zazwyczaj, tak późną nocą, była zamknięta. Znajdowało się tam zbyt wiele istotnych i drogocennych reliktów, by tak po prostu zaufać ludziom. Dlatego też, kiedy tylko ostatni duchowny wychodził z katedry, zamykał święte miejsce na cztery, a nawet pięć spustów.
Oczywiście nie dla wszystkich stanowiło to przeszkodę.
Gabriel przechadzał się spokojnie i bez pośpiechu po katedrze, a odgłos jego kroków rozchodził się w wszechobecnej ciszy. Podziwiał w międzyczasie dosłownie wszystko, co tylko przykuło jego uwagę. Miał aż nadto czasu, poza tym wiedział, że w tej sytuacji niecierpliwość działałaby jedynie na jego niekorzyść.
Najdłużej stał przy kamiennym grobowcu świętego Albana. To od niego właśnie czuć było tę niesamowitą energię, moc, namiastkę Pana. Gabriel wdychał zachłannie tę siłę, jakby miał już jej nigdy nie posmakować.
— Mogłeś mi powiedzieć, że potrzebujesz jakiegoś totalnego odlotu, to przy okazji załatwiłabym ci trawkę albo grzybki.
Gabriel wzdrygnął się zaskoczony. Teoretycznie nie był to pierwszy raz, jak Alys pojawiała się kompletnie niepostrzeżenie, doprowadzając ludzi o słabych nerwach do palpitacji, lecz powinien już się do tego przyzwyczaić. Musiała ze wszystkiego robić przedstawienie.
— Nie wiem, jak trawa czy jakieś pieczarki miałyby mi pomóc w tym... odlocie. Zresztą, mam skrzydła, sam mogę latać — powiedział z całkowitą i szczerą powagą.
Alys powstrzymała pełne ubolewania westchnięcie, acz spojrzała na niego z politowaniem.
— Powinieneś częściej wychodzić do ludzi. Nauczyć się z nimi rozmawiać i takie tam. Chyba że... — Na chwilę przerwała wypowiedź, zastanawiając się nad czymś. W końcu jej pomalowane ciemną szminką usta rozszerzyły się w pełnym samozadowolenia uśmiechu.
— Chyba że co? — nie wytrzymał w końcu Gabriel. Przegryzł dolną wargę, jako karę za niewypełnienie wcześniejszego postanowienia wytrwania w cierpliwości.
Od chwili, gdy poprosił kobietę o spotkanie w katedrze, był świadom konieczności uczestniczenia w Grze, której nie wygra. Mógł, co najwyżej, walczyć o jak najmniejszą stratę. W tym przypadku na szali znajdowały się jego nerwy i zdrowie psychiczne.
Jak gdyby na dobicie, puściła doń oko.
— Nic. Wytłumacz mi lepiej, do czego jest ci potrzebne moje towarzystwo.
— Pan nakazał, bym przekazał ci Jego ostrzeżenie — odparł po dłuższej chwili, dokładnie dobierając słowa. Do tego powiedział to tonem, który miał przekazać całą grozę i niebezpieczeństwo wiążące się z tą przestrogą.
Jedyną reakcją Alys było przewrócenie z irytacją oczami.
— Co mu nie pasuje tym razem?
Jakimś cudem Gabriel usłyszał, że nie zaczęła zaimka z wielkiej litery. Potem przez wiele, wiele dni kobieta głowiła się nad tym, jak on to zrobił.
— Wyrażaj się o Nim z szacunkiem, inaczej będę zmuszony wyciągnąć pewne konsekwencje. — Popatrzył na nią chłodno, nieprzychylnie.
Alys wreszcie spojrzała na niego uważniej, jakby dostrzegając kogoś, z kim należy się liczyć. Gabriel zdecydowanie nie mógłby zostać nazwanym przystojniakiem. On był po prostu piękny. Było to piękno zachwycające wszelkich artystów, piękno w najczystszej postaci. Przyciągające wzrok kobiet, ale... nie wywołujące w nich nawet grama pożądania.
Jak można przecież pożądać anioła, który zdawał się zejść prosto z fresku renesansowego malarza? Złociste loki sięgające ramion lśniły we wpadającym przez witraże blasku księżyca. Oczy w odcieniu najczystszego, królewskiego błękitu obserwowały świat z możliwą tylko dla boskich stworzeń miłością. Regularne, łagodne rysy twarzy przywodziły na myśl dzieła Michała Anioła. Gabriel nie był wysoki ani przesadnie umięśniony, ale jego niebiańska aura dodawała mu majestatu. Według antycznego kanonu piękna, był wręcz perfekcyjny.
A teraz, na tak nieznaczną obrazę swego Pana, wyprostował się, a w jego oczach zabłysła swego rodzaju groza. Ciągle wyglądał jak najprawdziwszy anioł, ale żadne dziecko nie chciałoby takiego stróża.
— Dobrze wiesz, że jestem Archaniołem Dobrej Nowiny, ale, specjalnie dla ciebie, Pan upoważnił mnie do poczynienia wyjątku. — Jego melodyjny głos odbijał się echem od murów katedry.
— Jaka jest więc ta Zła Nowina? — Alys wreszcie spoważniała. Jednocześnie zdawało się, że temperatura niespodziewanie spadła o kilka stopni, dopasowując się do chłodu w oczach kobiety.
Zaklekotały szczypce. Spory pająk, który utkał sieć w rogu grobowca, pożarł właśnie swą ofiarę.
— Jack zaczyna się robić coraz bardziej bezczelny, coraz bardziej się rozbestwia. Znowu.
— I? Co w związku z tym?
Panie, daj mi sił i cierpliwości…
— Radzę ci coś z tym zrobić, bo niedługo będziemy zmuszeni interweniować. Póki co jedynie nasz szacunek do ciebie go ochrania, ale pamiętaj, są pewne granice.
— Gabriel, czy ty naprawdę starasz się mi grozić? — W przyjemnym, aksamitnym głosie kobiety pojawiła się zimna, alarmująca nutka.
— Po prostu cię ostrzegam. Wszyscy działamy według pewnych zasad, których nie możemy łamać. Nawet ty.
Przez chwilę stali tak w ciszy i nawet pająk jej nie przerywał, zostawiając drugą ofiarę na później. W końcu Alys odwróciła się na pięcie i skierowała w stronę wyjścia z kapliczki. Przez chwilę jeszcze słychać było stukot jej charakterystycznych obcasów, a kiedy nagle się urwał, Gabriel odetchnął z ulgą. Po raz ostatni spojrzał na grób świętego Albana, po czym rozłożył śnieżnobiałe skrzydła i zniknął w niebiańskim blasku.
Cienie na ścianie zdawały się przez krótki moment układać w kształt liter ze słowa Szach.
Pojawiła się ocena Twojego bloga na http://raj-ocen.blogspot.com/. Zapraszam serdecznie.
OdpowiedzUsuńHej~
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam opublikowane do tej pory rozdziały i naprawdę jestem mile zaskoczona, a nawet zafascynowana. Pomysł jest dosyć oryginalny, choć mam pewne zastrzeżenia co do spisków/walk aniołów, demonów, ludzi. Aczkolwiek dalej nie wiem do czego brniesz, dlatego jestem niezwykle zaintrygowana.
Styl masz niezwykle dobry. Widać, że bawisz się, pisząc. Dzięki temu nie ma zgrzytów, sztucznych sytuacji czy płytkich dialogów. Podoba mi się to, a nastrój grozy jest prawdziwy, a nie wymuszony.
A ta początkowa scena z filmu. O ja cie! Szczerze, jeszcze nigdy nie spotkałam się w opowiadaniach, żeby była scena z filmu wykorzystana. A ty bach! Jest, i jest niezwykle dobra.
Jedyne, co mnie wkurza, to, to, że używasz narracji pierwszo- i trzecioosobowej. Nie lubię takiego mieszania, ale gusta ma się różne.
Jak na razie najbardziej podobał mi się Vince. Jego rozmyślania o tym, jak poinformować mamę o szkolnej sytuacji. I potem kazanie jego matki. Naprawdę mi się spodobało. I ciekawa jestem, czym był jego ojcem. Łowca? Kojarzy mi się to z zabijaniem jakiś dziwnych stworzeń, ale zobaczymy, czym mnie zaskoczysz.
Na pewno będę śledzić losy twoich bohaterów, aczkolwiek nie zawsze będę komentować, bo czasami się po prostu nie chce. Pamiętaj jednak, że masz we mnie czytelniczkę.
Znad krzaczastych brwi,
Lau~
Och, i zapomniałam powiedzieć. Ta scena rozmowy Gabriela z Alys strasznie przypomina mi scenę z filmu "Constantine". Nie wiem czemu, tak jakoś.
UsuńDziękuję bardzo za przeczytanie tego wszystkiego i komentarz. :)
UsuńPóki co wygląda to jedynie na spiski aniołów, demonów i ludzi, ale będzie tego zdecydowanie więcej, po prostu musi się rozkręcić. ;)
Początkowo scena z filmu nie miała być z filmu, ale podczas pisania stwierdziłam, że to mi nie pasuje do koncepcji. I wyszło jak wyszło.
Osobiście też nie przepadam za mieszaniem narracji, ale gdybym została przy narracji trzecioosobowej, to nie przekazałabym tego, co chciałam, i scena wyszłaby niezgrabnie. Zastanawiałam się długo, jak to w końcu zostawić i uznałam, że narracja pierwszoosobowa będzie jednak najlepszym wyjściem.
"Constantine" widziałam kiedyś fragmentami, niespecjalnie pamiętając, co tam się działo, ale możliwe, że podświadomie zainspirowałam się tą sceną. ;)
Rozumiem tę niechęć do komentowania, mnie też czasem jakoś brakuje do komentarza weny. :)
Pozdrawiam
Strzyga
"W dobrze leżącym, czarnym garniturze i zaczesanych do tyłu, przydługich włosach barwy piasku wyglądał całkiem nieźle." - jeśli nie był cały porośnięty przydługimi włosami to zastanowiłabym się nad tym zdaniem.
OdpowiedzUsuńPoza tym, rany, jakie to musi być praktyczne, móc układać cienie w kształt liter. Zwłaszcza dla anioła, który odwala robotę posłańca.
Z czystej ciekawości: czytałaś może "Siewcę Wiatru" Kossakowskiej? Bo motyw ćpania boskiej energii mi się skojarzył.
Pozdrawiam
Arebell (Tales of Many Lives)
"Siewcę" czytałam, ale nie miałam takich skojarzeń pisząc ten fragment.
UsuńPozdrawiam :)