26 stycznia 2013

Rozdział 2

Przez chwilę myślałem, że mam to z głowy. Że już to kontroluję, że nie muszę dłużej martwić się tymi  atakami. Ale, oczywiście, kiedy człowiek ma wrażenie, iż w końcu wszystko będzie w porządku, coś musi kompletnie się spieprzyć. Historia znowu się powtarza. Zabiłem dziwkę.
Zabiłem, kurwa, dziwkę.
A potem, żeby było fajniej, to samo zrobiłem z jej alfonsem i tymi dwoma gorylami.
Tak, gwoli ścisłości, dziwkę zamordowałeś. A tamci byli świadkami, naturalnie, że trzeba było ich się pozbyć.
Dziękuję za ten kompletnie zbędny komentarz. Doprawdy, od razu wszystko mi się rozjaśniło.
Zawsze do usług.
Westchnąłem ciężko. Co dalej? Nie jestem idiotą, wiem, że prędzej czy później ktoś mnie namierzy. Do tego, znając moje parszywe szczęście, okaże się, że dziwka należała do Asmodeusza.
Asmodeusz nic by ci nie zrobił, geniuszu, gdybyś został pod protekcją.
Wspominałem już, że przeszkadzasz?
Miałem wybór: zostać pod protekcją, w pewnym sensie, jako niewolnik, albo wyrwać się z klatki niczym pieprzony słowik. Wydawało mi się, że decyzja jest prosta. Wyszedłem więc na swoje, cieszyłem się wolnością robiłem wszystko, co tylko zapragnąłem. Wreszcie moje życie należało tylko do mnie.
Moja wspaniała wolność trwała niecałe trzy miesiące. Aż spotkałem dziwkę z Sussex.
Zacisnąłem pięści, byleby tylko niczego nie zniszczyć, jakoś spożytkować nadmiar negatywnej energii. Nie mogę tego tak zostawić. Na pewno nie będę płakał nad swym tragicznym losem, te czasy już dawno i bezpowrotnie minęły. Czas wziąć się w garść i na dobre odzyskać kontrolę.
Odzyskać możesz tylko to, co kiedykolwiek miałeś.
Sam sobie nie poradzę. Próbowałem nie raz i nie dwa, a efektów nie widać.
Mógłbyś po prostu zaakceptować tę sytuację.
Najgorsze jest to, że tak naprawdę nie mam komu zaufać.
Śmiem twierdzić, że sam sobie skomplikowałeś życie w tej kwestii.
Chyba że z nim porozmawiam. Co prawda jest nieobliczalny...
Ehem, nie chciałbym niczego insynuować, aczkolwiek zalatuje mi to nieco hipokryzją.
Może jednak coś wiedzieć. Jeśli dobrze to rozegram, zdążę się uwolnić, nim ktokolwiek mnie znajdzie.
Albo możesz sobie darować tę bezcelową zabawę w zbuntowanego nastolatka i liczyć na to, że jak wrócisz, wybaczy ci. Może nawet nie będziesz musiał tego odpracowywać!
Och, zamknij się.

Ψ

Vince przejrzał się w lustrze. W dobrze leżącym, czarnym garniturze i zaczesanych do tyłu, przydługich włosach barwy piasku wyglądał całkiem nieźle. Pozytywne wrażenie psuł jedynie wyraz intensywnie niebieskich oczu — były one przepełnione smutkiem i jakby przyciemnione.
Nie podobał mu się ten widok. A tym bardziej nie podobały mu się okoliczności, dla których musiał się tak urządzić.
Matka czekała na niego w kuchni. Emma związała swe jasne włosy w ciasny kok i ubrała się w prostą, pozbawioną jakichkolwiek ozdób sukienkę do kolan. Wokół jej małych oczu pojawiły się świeże zmarszczki. Miała śmiertelnie poważną minę, choć kiedy jej syn wszedł do pomieszczenia, zdobyła się na słaby, smutny uśmiech. Z trudem go odwzajemnił.
Pogrzeb nie odbywał się w kościele. Żadne z nich nie wyznawało anglikanizmu czy katolicyzmu, dlatego też nie miałoby to najmniejszego sensu. Postanowili więc odprawić całą uroczystość u siebie w domu.
Emma przez cały poranek przygotowywała poczęstunek dla gości, a Vince sprzątał w całym domu. Taka intensywna praca, jaką wykonali w ciągu kilku godzin, pomagała odciągnąć myśli od przygnębiających tematów.
Żałobników mieli zamiar przyjąć w salonie, gdzie było najwięcej miejsca. Początkowa koncepcja zakładała, iż uroczystość odbędzie się na zewnątrz, w ogrodzie, jednak typowo angielska pogoda zmusiła Emmę do zmiany planu.
Pierwszy ubrany na czarno gość zjawił się chwilę po drugiej. Był to ich sąsiad, pan Greychair, przygruby nauczyciel matematyki z pobliskiej szkoły podstawowej, zapalony anglikanin. Złożył kondolencje i niemal natychmiast skierował się w stronę stołu z przekąskami. Vince obserwował to ze zdumieniem i zniesmaczeniem. Zastanawiało go, po co w ogóle przyszedł, skoro ewidentnie nie obeszła go śmierć sąsiada.
W ciągu pół godziny zjawiło się jeszcze ponad pięćdziesiąt osób. Vince stał przy drzwiach i przyjmował kondolencje, czekając na koniec tego koszmaru. Oczywiście nie wszyscy zjawili się tylko na pokaz, wręcz przeciwnie, większość gości naprawdę współczuła rodzinie Morrisonów. Wysłuchiwanie tych samych słów raz po raz nie wzbudzało jednak w Vince’ie  żadnych pozytywnych emocji, jedynie jeszcze bardziej go dołowało.
Chłopak obserwował obojętnie gości, a do jego uszu docierały fragmenty rozmów.
— …jak myślisz, kto mógł zrobić coś takiego…?
— …myślisz, że miał jakichś wrogów…?
— …słyszałam, że Emma powiedziała Jessice, że to Vince go znalazł…
— …czy w tych tartinkach jest kiwi…?
— …naprawdę, taka tragedia…
— Vince?
Spojrzał na Mary Sue, która dopiero co weszła. Jej krótkie, zazwyczaj starannie wymodelowane włosy teraz były nieco przyklapnięte, przez co wąska twarz zdawała się być jeszcze bardziej ściągnięta. W nieco za dużych, piwnych oczach dostrzegł burzę emocji, od zakłopotania, przez smutek, po współczucie.
Kiedy kilka dni temu dowiedział się, że dziewczyna jest w ciąży, wkurzył się. Nie chciał na nią patrzeć, zbyt zraniony tym, że go zdradziła. Ale teraz, na pogrzebie własnego ojca, czuł jedynie pustkę. Jej widok wciąż sprawiał mu ból, ale nie był w stanie się tym przejąć. Mimowolnie spojrzał na jej brzuch, na co Mary Sue uśmiechnęła się słabo.
— Okazało się… Cóż, okazało się, że to był fałszywy alarm.
— To dobrze.
Pokiwała powoli głową.
— Vince… Przykro mi… Za wszystko. I za twojego tatę.
Teraz to on kiwnął. Jeszcze chwilę po prostu na niego patrzyła, aż w końcu przytuliła go.
— Trzymaj się, okej?
Pocałowała go w policzek, po czym wyszła.
Vince poczuł niewysłowioną ulgę, że tak to się skończyło.
W ciągu kolejnych dziesięciu minut niewiele więcej osób przekroczyło próg. Chłopak przyjął kondolencje od swego dawno niewidzianego, dalekiego kuzyna, po czym podszedł do stołu z przekąskami. Nie był głodny, po prostu musiał się na czymś zająć, a wybieranie między pięcioma różnymi kanapeczkami jakoś go odciągnęło od nieprzyjemnych myśli.
Gdy w końcu udało mu się coś wybrać, zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Napotkał wzrokiem kilku bliższych znajomych ze szkoły, dostrzegł dziadka rozmawiającego z wujami. Spojrzenie zawiesił na dłuższą chwilę na swojej matce, dyskutującej o czymś zawzięcie, przyciszonym głosem z nieznanym mu wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną.  Jako że był zwrócony do Vince’a plecami, chłopak widział jedynie jego przydługie, opadające na kark jasne włosy.
Emma słuchała uważnie swego rozmówcy, z bólem i smutkiem wymalowanymi na twarzy. W końcu coś szybko powiedziała, by zaraz odejść i przygotować się do wygłoszenia mowy. Vince po raz ostatni zerknął na nieznajomego, po czym skierował spojrzenie na matkę stojącą przy urnie na środku pokoju.
— Mogę prosić o uwagę? — Jej głos był w tym momencie lekko zachrypnięty. — Dziękuję. — Odchrząknęła. — Na początku pragnę wszystkim podziękować za przybycie. Will na pewno by to docenił. Wszyscy znaliśmy go, lepiej lub mniej, ale na pewno zgodzicie się ze mną, że był dobrym człowiekiem. Kiedy wyjeżdżał bez uprzedzenia, zawsze wracał do domu. Gdy Vince złamał nogę, przejechał całą Anglię, żeby dojechać do szpitala. Nigdy nie zawiódł nikogo, na kim mu zależało. Mimo swego ciągłego, nieustannego marudzenia i zrzędzenia, tak naprawdę miał złote serce.
Na chwilę przerwała. Chciała niepostrzeżenie otrzeć łzy pchające się nachalnie do oczu, trudno jednak było zachować dyskrecję, kiedy wszyscy uważnie jej się przyglądali i przysłuchiwali.
— Ciężko jest mi wyrazić to, co teraz czuję. Wydaje mi się to niemożliwe, żeby to Will był w tej urnie. Zawsze miałam wrażenie, że jest niezniszczalny, że przeżyje nas wszystkich i dopiero wtedy stwierdzi, że dawałam mu na obiad wystarczająco dużo ziemniaków. — Vince uśmiechnął się, wspominając te posiłki, kiedy ojciec narzekał na to, że musi wstać i sobie dołożyć. Nigdy się nie podnosił, stwierdzając, że jest zbyt zmęczony, zrzędził dla samego zrzędzenia. Emma rzuciła okiem na reakcję syna, co najwyraźniej dodało jej sił. — Jedynym, co kochał tak samo, jak rodzinę, była praca. I dla pracy zginął. — Nie wnikała w szczegóły, choć kilka osób spojrzało po sobie ze zdezorientowaniem. — Policja mówi, że znajdzie sprawcę, by sprawiedliwości stała się zadość. Mam nadzieję, że zrobi to niebawem.
Vince zacisnął mocno wargi, powstrzymując się od przewrócenia oczami. Nie wierzył, aby mundurowi byli w stanie cokolwiek w tej kwestii zdziałać.
— Gdyby Will był tu z nami, pewnie niedyskretnie kazałby mi się streszczać. — Parę osób roześmiało się na tę uwagę. Kąciki ust Emmy nieco się uniosły. — Jedyne, co pozostaje mi do powiedzenia to to, że Will już zawsze pozostanie w naszych sercach i wspomnieniach.



Sofia gryzła w skupieniu końcówkę pędzla. Patrzyła na płótno, jednak go nie widziała, myślami uciekając gdzieś indziej. Próbowała przywołać z otchłani umysłu obrazy ze snu, czując potrzebę, by wyrzucić z siebie niepokojące myśli.
Z każdą chwilą przypominała sobie coraz więcej szczegółów. Walające się wszędzie, kartonowe pudła, leżące na stołach śrubki, zakurzona podłoga, wiszący na krzywym wieszaku cylinder. Kiedy ułożyła już w głowie plan pomieszczenia, został jej do obmyślenia centralny punkt obrazu. Z radosnym uśmiechem na twarzy zanurzyła pędzel w ciemnej farbie.



Wystarczyła godzina, by niemalże wszyscy żałobnicy wyszli. Usłyszeli przemowę, coś przekąsili, po czym wrócili do domów. Zostało jedynie kilka najbliższych Emmie i Vince’owi osób, w tym dziadkowie, którzy mieli spędzić noc w pokoju gościnnym, a nazajutrz wyjechać do siebie, do St Albans, i Elena, przyjaciółka matki. Dorośli usiedli w salonie, dalej rozmawiając i wspominając Willa, chłopak natomiast postanowił wyjść na zewnątrz, przewietrzyć się. Pobyć w samotności.
Pierwotnie planował przejść się dokądkolwiek, jednak nie chciał niepokoić matki. Dlatego też po prostu usiadł na schodach na werandzie. Po chwili takiego bezmyślnego siedzenia zaczął śpiewać pod nosem, a jego palce układały się do chwytów na niewidzialnej gitarze. Tej prawdziwej nie był w stanie wziąć do rąk od tygodnia.
— Hej, dzieciaku.
Vince uniósł powoli wzrok i spojrzał na tego samego mężczyznę, z którym wcześniej rozmawiała matka. Na pierwszy rzut oka wydawał się mieć wczesne trzydzieści lat, jednak możliwe, że przekroczył już czterdziestkę. Podłużna twarz, kwadratowa szczęka, wydatny podbródek, jasna skóra i przenikliwe, niebieskie oczy przywodziły na myśl rodowitego Skandynawa. Do człowieka północy pasował również twardy, zdecydowanie nie-brytyjski akcent. Wzrok jednak najbardziej przyciągały blizny; jedna zaczynająca się tuż przy kąciku prawego oka, przechodząca przez mostek długiego nosa, a kończąca się przecięciem mniejszą szramą na lewym policzku; inna, widoczna na karku, była szeroka i głęboka; oprócz tego miał jeszcze kilka mniej widocznych śladów po walkach.
— Jesteś łowcą? ­— spytał prosto z mostu Vince. Nie miał ochoty bawić się w uprzejmości.
Udekorowane blizną usta mężczyzny rozszerzyły się w nieodgadnionym uśmiechu.
— Larry Talbot  — przedstawił się, wyciągając do chłopaka prawą dłoń. Nie miał serdecznego palca. Vince uścisnął ją, nie spuszczając bacznego wzroku z nieznajomego.
— Rozmawiałeś wcześniej z moją mamą.
— Głównie gadka szmatka, tego typu sprawy. Mogę usiąść?
Vince wzruszył ramionami, co mężczyzna potraktował jako pozwolenie. Rozsiadł się więc obok chłopaka i wyciągnął z kieszeni kurtki paczkę papierosów. Wziął sobie jednego i zapalił z pomocą srebrnej, zniszczonej już zapalniczki. Nieprzyjemny, drażniący zapach wdarł się w nozdrza chłopaka, który jednak niczego nie powiedział.
— Więc, słyszałem, że macie się przeprowadzić. Daleko?
— Okolice Londynu — odpowiedział automatycznie Vince. Już nie po raz pierwszy tego dnia słyszał to pytanie.
Talbot zaciągnął dym do płuc, by po dłuższej chwili wypuścić go w postaci okręgów.
— Zamierzasz przejąć po ojcu robotę?
— Szczerze mówiąc, jeszcze się nad tym nie zastanawiałem — skłamał. Myślał nad tym, i to intensywnie. Na pewno chciał dokończyć tę pracę, za którą Will zginął. Dokończyć ją i zabić sukinsyna, który podrzucił ciało ojca do śmietnika. Ale na dłuższą metę nie był pewien. To wszystko wydawało się zbyt… abstrakcyjne.
— Nauczył cię w ogóle czegokolwiek?
— Wszystkiego, co sam umiał.
Vince tego nie dostrzegł, patrząc w inną stronę, ale usta mężczyzny wykrzywiły się w cynicznym uśmieszku.
— W to nie wątpię. Ale myślisz, że dasz radę temu, co go zabiło?
Chłopak nie odpowiedział. Talbot również milczał. Tak przez chwilę po prostu siedzieli, w ciszy, aż w końcu Skandynaw postanowił ją przerwać.
— Wiesz, pomagałem mu nad ostatnią robotą. Sam pewnie zdajesz sobie sprawę z tego, że wolał pracować sam. Połączyły nas jednak wspólne cele, to i współpracowaliśmy. Poza jedną akcją. Mieliśmy razem załatwić wroga, ale poszedł beze mnie. Mówiąc wprost, spierdolił robotę, a takiego gówna nie da się naprawić.
Vince po raz pierwszy spojrzał prosto w oczy mężczyzny, a na jego twarzy malowało się zaskoczenie i zdegustowanie. Zacisnął pięści.
— Czemu mi to mówisz?
— Nie popełnij jego błędu. Nie próbuj być samowystarczalny, bo na dłuższą metę to nie działa.
Talbot podniósł się, nieco ociężale, wypuszczając z płuc resztki dymu. Rzucił niedopałek gdzieś przed siebie, by zaraz po raz ostatni zwrócić się w stronę chłopaka.
— Jeśli byś czegoś potrzebował, Emma ma mój numer. A, zapomniałbym. Moje kondolencje. Na razie, dzieciaku.
I wtedy, tak po prostu, poszedł sobie. Vince chciał coś jeszcze powiedzieć, ale był na tyle zszokowany, że zabrakło mu słów. Siedział więc przez chwilę na werandzie, analizując wszystko, czego właśnie się dowiedział, aby w końcu stwierdzić, iż najwyższy czas wziąć gitarę do ręki.



Katedra świętego Albana zachwycała swym widokiem z daleka, a im bliżej się podchodziło, tym większe wrażenie wywierała. Znajdowała się na Holywell Hill, a wąskimi uliczkami można było od niej przejść do centrum miasteczka. Poza tym otoczona była przez zielony, ładny park. Zbudowana z wapienia pochodzącego z pobliskich ruin rzymskiego miasta Verulamium, łączyła w sobie styl romański oraz gotycki. Była rozległa, a przy tym posiadała tak charakterystyczne dla tego drugiego witraże i wąskie, strzeliste okna oraz ostre łuki.
Zazwyczaj, tak późną nocą, była zamknięta. Znajdowało się tam zbyt wiele istotnych i drogocennych reliktów, by tak po prostu zaufać ludziom. Dlatego też, kiedy tylko ostatni duchowny wychodził z katedry, zamykał święte miejsce na cztery, a nawet pięć spustów.
Oczywiście nie dla wszystkich stanowiło to przeszkodę.
Gabriel przechadzał się spokojnie i bez pośpiechu po katedrze, a odgłos jego kroków rozchodził się w wszechobecnej ciszy. Podziwiał w międzyczasie dosłownie wszystko, co tylko przykuło jego uwagę. Miał aż nadto czasu, poza tym wiedział, że w tej sytuacji niecierpliwość działałaby jedynie na jego niekorzyść.
Najdłużej stał przy kamiennym grobowcu świętego Albana. To od niego właśnie czuć było tę niesamowitą energię, moc, namiastkę Pana. Gabriel wdychał zachłannie tę siłę, jakby miał już jej nigdy nie posmakować.
— Mogłeś mi powiedzieć, że potrzebujesz jakiegoś totalnego odlotu, to przy okazji załatwiłabym ci trawkę albo grzybki.
Gabriel wzdrygnął się zaskoczony. Teoretycznie nie był to pierwszy raz, jak Alys pojawiała się kompletnie niepostrzeżenie, doprowadzając ludzi o słabych nerwach do palpitacji, lecz powinien już się do tego przyzwyczaić. Musiała ze wszystkiego robić przedstawienie.
— Nie wiem, jak trawa czy jakieś pieczarki miałyby mi pomóc w tym... odlocie. Zresztą, mam skrzydła, sam mogę latać — powiedział z całkowitą i szczerą powagą.
Alys powstrzymała pełne ubolewania westchnięcie, acz spojrzała na niego z politowaniem.
— Powinieneś częściej wychodzić do  ludzi. Nauczyć się z nimi rozmawiać i takie tam. Chyba że... — Na chwilę przerwała wypowiedź, zastanawiając się nad czymś. W końcu jej pomalowane ciemną szminką usta rozszerzyły się w pełnym samozadowolenia uśmiechu.
— Chyba że co? — nie wytrzymał w końcu Gabriel. Przegryzł dolną wargę, jako karę za niewypełnienie wcześniejszego postanowienia wytrwania w cierpliwości.
Od chwili, gdy poprosił kobietę o spotkanie w katedrze, był świadom konieczności uczestniczenia w Grze, której nie wygra. Mógł, co najwyżej, walczyć o jak najmniejszą stratę. W tym przypadku na szali znajdowały się jego nerwy i zdrowie psychiczne.
Jak gdyby na dobicie, puściła doń oko.
— Nic. Wytłumacz mi lepiej, do czego jest ci potrzebne moje towarzystwo.
— Pan nakazał, bym przekazał ci Jego ostrzeżenie — odparł po dłuższej chwili, dokładnie dobierając słowa. Do tego powiedział to tonem, który miał przekazać całą grozę i niebezpieczeństwo wiążące się z tą przestrogą.
Jedyną reakcją Alys było przewrócenie z irytacją oczami.
— Co mu nie pasuje tym razem?
Jakimś cudem Gabriel usłyszał, że nie zaczęła zaimka z wielkiej litery. Potem przez wiele, wiele dni kobieta głowiła się nad tym, jak on to zrobił.
— Wyrażaj się o Nim z szacunkiem, inaczej będę zmuszony wyciągnąć pewne konsekwencje. — Popatrzył na nią chłodno, nieprzychylnie.
Alys wreszcie spojrzała na niego uważniej, jakby dostrzegając kogoś, z kim należy się liczyć. Gabriel zdecydowanie nie mógłby zostać nazwanym przystojniakiem. On był po prostu piękny. Było to piękno zachwycające wszelkich artystów, piękno w najczystszej postaci. Przyciągające wzrok kobiet, ale... nie wywołujące w nich nawet grama pożądania.
Jak można przecież pożądać anioła, który zdawał się zejść prosto z fresku renesansowego malarza? Złociste loki sięgające ramion lśniły we wpadającym przez witraże blasku księżyca. Oczy w odcieniu najczystszego, królewskiego błękitu obserwowały świat z możliwą tylko dla boskich stworzeń miłością. Regularne, łagodne rysy twarzy przywodziły na myśl dzieła Michała Anioła. Gabriel nie był wysoki ani przesadnie umięśniony, ale jego niebiańska aura dodawała mu majestatu. Według antycznego kanonu piękna, był wręcz perfekcyjny.
A teraz, na tak nieznaczną obrazę swego Pana, wyprostował się, a w jego oczach zabłysła swego rodzaju groza. Ciągle wyglądał jak najprawdziwszy anioł, ale żadne dziecko nie chciałoby takiego stróża.
— Dobrze wiesz, że jestem Archaniołem Dobrej Nowiny, ale, specjalnie dla ciebie, Pan upoważnił mnie do poczynienia wyjątku. — Jego melodyjny głos odbijał się echem od murów katedry.
— Jaka jest więc ta Zła Nowina? — Alys wreszcie spoważniała. Jednocześnie zdawało się, że temperatura niespodziewanie spadła o kilka stopni, dopasowując się do chłodu w oczach kobiety.
Zaklekotały szczypce. Spory pająk, który utkał sieć w rogu grobowca, pożarł właśnie swą ofiarę.
— Jack zaczyna się robić coraz bardziej bezczelny, coraz bardziej się rozbestwia. Znowu.
— I? Co w związku z tym?
Panie, daj mi sił i cierpliwości…
— Radzę ci coś z tym zrobić, bo niedługo będziemy zmuszeni interweniować. Póki co jedynie nasz szacunek do ciebie go ochrania, ale pamiętaj, są pewne granice.
— Gabriel, czy ty naprawdę starasz się mi grozić? — W przyjemnym, aksamitnym głosie kobiety pojawiła się zimna, alarmująca nutka.
— Po prostu cię ostrzegam. Wszyscy działamy według pewnych zasad, których nie możemy łamać. Nawet ty.
Przez chwilę stali tak w ciszy i nawet pająk jej nie przerywał, zostawiając drugą ofiarę na później. W końcu Alys odwróciła się na pięcie i skierowała w stronę wyjścia z kapliczki. Przez chwilę jeszcze słychać było stukot jej charakterystycznych obcasów, a kiedy nagle się urwał, Gabriel odetchnął z ulgą. Po raz ostatni spojrzał na grób świętego Albana, po czym rozłożył śnieżnobiałe skrzydła i zniknął w niebiańskim blasku.
Cienie na ścianie zdawały się przez krótki moment układać w kształt liter ze słowa Szach.

6 komentarzy:

  1. Pojawiła się ocena Twojego bloga na http://raj-ocen.blogspot.com/. Zapraszam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej~
    Przeczytałam opublikowane do tej pory rozdziały i naprawdę jestem mile zaskoczona, a nawet zafascynowana. Pomysł jest dosyć oryginalny, choć mam pewne zastrzeżenia co do spisków/walk aniołów, demonów, ludzi. Aczkolwiek dalej nie wiem do czego brniesz, dlatego jestem niezwykle zaintrygowana.
    Styl masz niezwykle dobry. Widać, że bawisz się, pisząc. Dzięki temu nie ma zgrzytów, sztucznych sytuacji czy płytkich dialogów. Podoba mi się to, a nastrój grozy jest prawdziwy, a nie wymuszony.
    A ta początkowa scena z filmu. O ja cie! Szczerze, jeszcze nigdy nie spotkałam się w opowiadaniach, żeby była scena z filmu wykorzystana. A ty bach! Jest, i jest niezwykle dobra.
    Jedyne, co mnie wkurza, to, to, że używasz narracji pierwszo- i trzecioosobowej. Nie lubię takiego mieszania, ale gusta ma się różne.
    Jak na razie najbardziej podobał mi się Vince. Jego rozmyślania o tym, jak poinformować mamę o szkolnej sytuacji. I potem kazanie jego matki. Naprawdę mi się spodobało. I ciekawa jestem, czym był jego ojcem. Łowca? Kojarzy mi się to z zabijaniem jakiś dziwnych stworzeń, ale zobaczymy, czym mnie zaskoczysz.
    Na pewno będę śledzić losy twoich bohaterów, aczkolwiek nie zawsze będę komentować, bo czasami się po prostu nie chce. Pamiętaj jednak, że masz we mnie czytelniczkę.

    Znad krzaczastych brwi,
    Lau~

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, i zapomniałam powiedzieć. Ta scena rozmowy Gabriela z Alys strasznie przypomina mi scenę z filmu "Constantine". Nie wiem czemu, tak jakoś.

      Usuń
    2. Dziękuję bardzo za przeczytanie tego wszystkiego i komentarz. :)

      Póki co wygląda to jedynie na spiski aniołów, demonów i ludzi, ale będzie tego zdecydowanie więcej, po prostu musi się rozkręcić. ;)

      Początkowo scena z filmu nie miała być z filmu, ale podczas pisania stwierdziłam, że to mi nie pasuje do koncepcji. I wyszło jak wyszło.

      Osobiście też nie przepadam za mieszaniem narracji, ale gdybym została przy narracji trzecioosobowej, to nie przekazałabym tego, co chciałam, i scena wyszłaby niezgrabnie. Zastanawiałam się długo, jak to w końcu zostawić i uznałam, że narracja pierwszoosobowa będzie jednak najlepszym wyjściem.

      "Constantine" widziałam kiedyś fragmentami, niespecjalnie pamiętając, co tam się działo, ale możliwe, że podświadomie zainspirowałam się tą sceną. ;)

      Rozumiem tę niechęć do komentowania, mnie też czasem jakoś brakuje do komentarza weny. :)

      Pozdrawiam
      Strzyga

      Usuń
  3. "W dobrze leżącym, czarnym garniturze i zaczesanych do tyłu, przydługich włosach barwy piasku wyglądał całkiem nieźle." - jeśli nie był cały porośnięty przydługimi włosami to zastanowiłabym się nad tym zdaniem.
    Poza tym, rany, jakie to musi być praktyczne, móc układać cienie w kształt liter. Zwłaszcza dla anioła, który odwala robotę posłańca.
    Z czystej ciekawości: czytałaś może "Siewcę Wiatru" Kossakowskiej? Bo motyw ćpania boskiej energii mi się skojarzył.

    Pozdrawiam
    Arebell (Tales of Many Lives)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Siewcę" czytałam, ale nie miałam takich skojarzeń pisząc ten fragment.
      Pozdrawiam :)

      Usuń